Komisje Rady Miejskiej w Słupsku mają w sobie coś z teatru. Nie zawsze dobrego, ale na pewno emocjonalnego. Zazwyczaj jest głośno, momentami dramatycznie, czasem komediowo. Więcej tu improwizacji niż w niejednym koncercie w słupskiej filharmonii, a scenariusz pisze samo życie – czyli miejski budżet i wiecznie niegotowe dokumentacje.
Prym w tej inscenizacji wiedzie przewodniczący Komisji Jan Lange – niczym dyrygent orkiestry, w której każdy gra co innego. Udziela głosu, odbiera, przywołuje do porządku, pozwala mówić, po czym jednak nie pozwala. Czasem gestem, czasem spojrzeniem, a czasem głośniejszym tonem, który potrafi skutecznie przywrócić rytm temu samorządowemu widowisku.
Szkoda tylko, że mieszkańcy tego nie widzą, bo Rada Miasta uparcie sprzeciwia się transmisjom z obrad komisji. A to właśnie tam, za zamkniętymi drzwiami, najlepiej widać, kto naprawdę pilnuje publicznych pieniędzy, a kto tylko pilnuje swoich stołków. Na komisjach nie ma autopromocyjnych filmików, nie ma z góry przygotowanych oświadczeń ani przemówień pod kamery. Tu wszystko dzieje się na żywo – i często bez dekoracji. To tu widać prawdziwą twarz lokalnej polityki: kto czyta dokumenty,
a kto tylko macha ręką; kto pyta z troski, a kto z obowiązku.
I może właśnie te komisje są najlepszym sondażem przed kolejnymi wyborami samorządowymi – bo tam, gdzie kończą się hasła kampanijne, zaczyna się prawda
o tym, kto naprawdę pilnuje publicznych pieniędzy a kto dobrego samopoczucia włodarzy.
Ring południowy – saga bez końca
Tym razem scenariusz był dobrze znany. Na afiszu kilka punktów, kilka tematów,
ale prawdziwą gwiazdą wieczoru był Ring Południowy – inwestycja, która od miesięcy gra pierwsze skrzypce w repertuarze miejskich problemów.
Temat wracający jak bumerang, niezmiennie kończący się w tym samym miejscu: więcej pytań niż odpowiedzi.
Droga, która miała być dumą Słupska, coraz częściej staje się symbolem urzędniczego chaosu, kosztownej improwizacji i dokumentacyjnego labiryntu bez wyjścia.
Radna Renata Stec, przygotowana jak zawsze z precyzją notariuszki i cierpliwością księgowej po zamknięciu roku budżetowego, odczytywała fragmenty raportów wykonawcy inwestycji, które w każdym innym mieście powinny spędzać sen z powiek prezydentowi.
– Brak uzgodnień z ENERGĄ. Brak projektu wykonawczego branży energetycznej. Brak harmonogramu. Brak współpracy z projektantem.
– Czy ktoś w ogóle tę dokumentację sprawdzał? – zapytała wprost.
Cisza, która zapadła, była bardziej wymowna niż jakakolwiek odpowiedź.
„Jak opinia środowiskowa?” – „Fantastycznie!”
To była scena, której nie powstydziłby się Mrożek.
Z pozoru niewinne pytanie, zadane spokojnym tonem, przyniosło odpowiedź tak zaskakującą, że przez chwilę nie wiadomo było, czy śmiać się, czy notować.
Radny Adam Sędziński – rzeczowy, precyzyjny, z tą charakterystyczną dla niego dyscypliną języka – zapytał krótko:
– Jak wygląda opinia środowiskowa w sprawie tej inwestycji?
Na sali zapadła cisza, a po chwili Alina Szpanowska-Karaś, dyrektorka Zarządu Infrastruktury Miejskiej, z promiennym uśmiechem, który mógłby otworzyć kampanię „Optymizm w administracji”, odparła z entuzjazmem:
– Fantastycznie!
Brzmiało to jak dobre zakończenie złej historii.
Publiczność – czyli radni, urzędnicy i kilku przedstawicieli mediów – zamarli w krótkim zdumieniu. Niektórzy się uśmiechnęli, inni spojrzeli po sobie, jakby usłyszeli dowcip wymagający dopowiedzenia. Bo „fantastycznie” – w ustach dyrektorki miejskiej instytucji, przy inwestycji wartej dwieście milionów – zabrzmiało jak słowo z równoległej rzeczywistości, w której każdy raport kończy się happy endem.
I rzeczywiście – opinia środowiskowa jest, a w tej sprawie akurat wszystko wygląda, nomen omen, fantastycznie.
Problem polega na tym, że padło też oczywiste pytanie – o ZRID, czyli zezwolenie na realizację inwestycji drogowej. I tu już uśmiech zgasł.
Bo ZRID, wbrew wcześniejszym zapewnieniom, nadal nie jest prawomocny.
Odwołanie od decyzji trafiło do Wojewody Pomorskiej, która prowadzi postępowanie wyjaśniające.
Dlaczego? Bo – jak się okazało – część decyzji i pozwoleń wydano nie dla Prezydenta Miasta, jak wymaga tego prawo, lecz dla Zarządu Infrastruktury Miejskiej, który w świetle przepisów, jest tylko jednostką organizacyjną, a nie inwestorem.
W efekcie procedurę trzeba powtórzyć.
ZIM uzupełnia dokumenty, prezydentka podpisuje poprawki, a wojewoda analizuje,
co właściwie zostało wydane, komu i dlaczego.
To swoisty administracyjny ping-pong, w którym nikt już nie jest pewien, po której stronie leży piłka. A w tym czasie – koparki pracują, asfalt się leje, i wszystko, jak mówią urzędnicy, „idzie zgodnie z planem”.
Budowa trwa, choć pozwolenie formalnie jest w odwołaniu. Papier, jak zwykle, przyjdzie później.
To taki słupski paradoks instytucjonalny: miasto buduje, zanim prawo nadąży za budową.
I może dlatego słowo „fantastycznie” nabiera tu nowego znaczenia – oznacza mniej więcej tyle, co: „proszę się nie martwić, wszystko jakoś się ułoży – kiedyś”.
W tym jednym słowie zmieścił się cały duch lokalnej administracji: pogodny, uprzejmy,
z niezachwianą wiarą, że dokument zawsze dogoni rzeczywistość.
I tylko rachunki – jak zwykle – będą już wtedy o kilka milionów wyższe.
Stec kontra Makuch, czyli klasyka gatunku
Nie mogło zabraknąć również klasycznego starcia Renaty Stec z Martą Makuch – duetu, który od dawna gwarantuje emocje większe niż niejeden mecz derbowy.
Radna wytknęła wiceprezydentce, że ta wcześniej podała nieprawdziwą informację
w odpowiedzi na jej zapytanie, cytując dokument.
– Proszę zapisać w protokole, że radna Stec zarzuca mi kłamstwo – ripostowała Makuch
z chłodną elegancją urzędnika, który bardziej dba o swoja dobra opinię niż prawdę dokumentu.
– Nie wycofuję się z tego – odparła Stec, bez mrugnięcia okiem.
Na moment zrobiło się naprawdę gorąco. Przewodniczący Lange próbował tonować emocje, jak dyrygent, który zorientował się, że orkiestra właśnie przeszła na free jazz.
Ale było już za późno – w Słupsku nikt nie ma monopolu na teatralność, a w komisjach każdy gra na własnym instrumencie.
129 milionów, 209 milionów i końca nie widać
Inwestycja, która miała kosztować 129 milionów złotych, dziś szacowana jest już na około 209 milionów. Słowo „około” jest tu kluczowe, bo nikt nie ma odwagi powiedzieć, gdzie naprawdę zatrzyma się licznik. Zarząd Infrastruktury Miejskiej tłumaczy wszystko „trudnymi warunkami gruntowo-wodnymi”, „odmiennymi parametrami geologicznymi”
i „koniecznością wprowadzania rozwiązań zamiennych” – co w języku potocznym oznacza: co miesiąc drożej.
A skoro droga ma 4,5 kilometra, łatwo policzyć – wychodzi ponad 44 miliony złotych
za kilometr.
To niemal cena asfaltowej biżuterii.
Dla porównania: niektóre odcinki dróg ekspresowych w Polsce kosztują mniej, a mają –
o zgrozo – po dwa pasy w każdą stronę.
Radna Małgorzata Lenart przestrzegała jednak, by „nie porównywać kosztów z innymi inwestycjami, bo każda droga jest inna”.
I trudno się z tym nie zgodzić – ta rzeczywiście jest inna, rzec można: wyjątkowa.
W tempie, skali komplikacji i długości listy „rozwiązań zamiennych” nie dorównuje jej żadna w regionie. To nie jest zwykła droga – to raczej ciągła opowieść o ludzkiej pomysłowości, geologii i sile miejskiego optymizmu, który trwa, nawet gdy asfalt jeszcze nie wyschnął.
Raporty: inżynier ostrzega, miasto uspokaja
Z dokumentów przedstawionych na Komisji wyłania się obraz inwestycji, która coraz bardziej przypomina inżynieryjny serial z elementami absurdu.
Firma NBQ, pełniąca funkcję inżyniera kontraktu, w swoich raportach nie zostawia złudzeń: opóźnienia, błędy projektowe, rozbieżności w dokumentacji, brak współpracy
z projektantem – to stały refren, który powtarza się niemal co miesiąc.
W jednym z raportów czytamy:
„Brak odpowiedzi projektanta w zakresie zgłoszonych problemów może skutkować wadliwym wykonaniem robót lub koniecznością zmiany terminu realizacji inwestycji.”
W innym:
„Stateczność skarp jest wątpliwa. Połączenie nowego nasypu ze starym może prowadzić
do niekontrolowanego osiadania.”
To nie są detale, które można zbyć wzruszeniem ramion.
Według inżyniera, warunki gruntowo-wodne znacząco odbiegają od założeń projektowych – torfy, wysoki poziom wód, nasypy z niepewnych gruntów.
Wykonawca musiał wstrzymać część robót w rejonie wąwozu i czeka na projekt zamienny.
Do tego dochodzą kolizje z siecią energetyczną, brak uzgodnień z ENERGĄ, nieprzekazany projekt wykonawczy branży elektrycznej i konieczność wprowadzenia kolejnych wzmocnień konstrukcyjnych – murów oporowych, ścianek szczelnych, bloków prefabrykowanych typu MegaBlok.
To już nie zwykła budowa – to budowanie na ruchomych piaskach, w sensie niemal dosłownym. Z ostatniego raportu wynika, że wykonawca wniósł o przedłużenie terminu realizacji o 364 dni, a inżynier kontraktu rekomenduje jego zaakceptowanie.
Nowa data zakończenia: 28 listopada 2025 roku, z możliwością kolejnego przesunięcia
o siedem miesięcy. W praktyce – połowa roku 2026. Ale to również nie jest ostateczny termin.
Jednocześnie NBQ ostrzega, że jakość wykonanych prac mostowych jest „niezadowalająca”, a przewlekłe procedury projektowe zwiększają ryzyko błędów konstrukcyjnych.
To właśnie te fragmenty raportu cytowała radna Renata Stec, pytając – z coraz mniejszą nadzieją na odpowiedź – dlaczego przy takiej skali nieprawidłowości nikt nie poniósł odpowiedzialności.
A jeśli komuś wydaje się, że to już pełen katalog problemów, raporty mają w zanadrzu jeszcze kilka smaczków z kategorii „słupski realizm magiczny”:
– rozbierane chodniki, bo kolidują z nowo stawianymi latarniami,
– usuwanie położonej nawierzchni bitumicznej z 200 metrowego odcinka,
– przejścia dla płazów, które trzeba było przesunąć,
– usychające drzewa przy kościele św. Kantego,
– i ścieżki rowerowe z kruszywa, które nie spełniało klasy odporności, więc trzeba je było wymienić.
To nie jest scenariusz kabaretu, lecz codzienność inwestycji, której koszt zbliża się
do dwustu milionów złotych i która – sądząc po tempie – wciąż ma przed sobą kilka kolejnych sezonów.
W tej historii każdy raport brzmi jak nowy odcinek – zmieniają się tylko daty, nazwiska
i poziom torfu w gruncie.
Kurtyna, czyli jeszcze będzie pięknie (i drogo)
Po Komisji głos zabrał radny Adam Sędziński, który na swoim profilu podsumował całe to przedstawienie z chłodnym dystansem człowieka, który widział już więcej niż jeden protokół i jeden kosztorys.
W kilku zdaniach napisał właściwie wszystko, co należało powiedzieć
„Dzisiejsza Komisja Gospodarki Komunalnej temat Ring południowy są pytania radnych i trochę odpowiedzi. A czego brakuje przyznania się do popełnionych błędów i wyciągnięcia konsekwencji oraz wniosków na przyszłość mam nadzieję, że taka sytuacja już nigdy się nie powtórzy. Oczekuję że Słupskie władze, prezydentki miasta o to zadbają. Dlaczego? Bo koszt dodatkowych nakładów na ten odcinek ringu spowoduje zmniejszenie naszych możliwości inwestycyjnych i zabraknie funduszy na inne ważne przedsięwzięcia. Marzymy o hali sportowej, nowej filharmonii etc. No i jeszcze jedno zdanie, które tam dzisiaj padło i jest niebezpieczne. Niestety było powtarzane przez inżyniera kontraktu, głównego wykonawcę i akceptowane przez część obecnych radnych – że każda inwestycja drogowa jest dużo droższa niż zakładano. To jest normalne faktycznie często zdarza się, że trzeba wykonać prace zamienne lub dodatkowe ze względu na problemy napotkane podczas realizacji zadania. Ale na pewno normalnym nie jest w jakiej skali odbywa się to w Słupsku. Już dzisiaj, na obecnym etapie zaawansowania prac, kwota przekroczyła wartość podpisanej w czerwcu 2023 roku umowy na całą realizację 4,5 km drogi ringu południowego, a wg wyliczeń ZiMu wiemy, że kwota zamknie się w granicach 200-210 mln zł – dla mnie nie jest to normalne i nie zaśpiewam, że nic się nie stało”.
Trudno o celniejsze podsumowanie.
Bo choć niektórzy powtarzają z rozbrajającym spokojem, że „to normalne, iż inwestycje drożeją”, w Słupsku to „normalne” osiągnęło już status lokalnej tradycji – niemal dziedzictwa niematerialnego.
Tu wszystko dzieje się „trochę dłużej”, kosztuje „trochę więcej” i wyjaśnia się „w swoim czasie”.
Można by rzec: fantastycznie.
Bo w końcu to słowo – tak beztrosko wypowiedziane podczas komisji – stało się nieoficjalnym mottem miejskiej inwestycji.
Fantastycznie, że budujemy.
Fantastycznie, że koszty rosną.
Fantastycznie, że pozwolenie się odwołuje, ale koparki jadą dalej.
W tym urzędniczym sensie „fantastyczności” mieści się cała logika słupskiego ringu: papier w drodze, faktury w górę, a termin – w przyszłość.
I tylko mieszkańcom coraz trudniej zachować ten sam ton optymizmu, gdy słyszą, że to wszystko jest „normalne”.
Na koniec można by faktycznie zaśpiewać – że „nic się nie stało”.
Ale znając życie, ktoś i za to wystawi rachunek.