Ostrzeżenie: Jeśli spektakl „ Jesteś szalona” Ci się się podobał – lepiej nie czytaj.
Czy teatr oparty na zysku demoluje pejzaż artystyczny? Czy potrzeba zysków jest wystarczającym powodem, żeby wystawiane spektakle były ubogie inscenizacyjnie i skupione wyłącznie na rozrywce? A jeśli nawet rozrywka to czy musi być tak kiepska i dlaczego disco polo musiało zagościć na teatralnej scenie? A może teatr zmienia się tak bardzo, że rzadkością będą już dramaty, a ludzie szukający bardziej ambitnej rozrywki będę musieli poszukać jej gdzie indziej?
Ja w tym nowym obrazie teatru się nie odnajduję. Lubię komedię w teatrze
i uważam, że zrobić ją dobrze jest trudniej niż wyprodukować dramat. Doceniam więc te, które bawią, ale bawią ambitnie.
Ostatnia premiera Nowego Teatru w Słupsku pt. „Jesteś szalona” zmusiła mnie właśnie do takiej refleksji. To dobry moment by o teatrze w ogóle porozmawiać,
a bardziej o tym jak teatr się zmienia. Zmienia się widownia, wkrada się mniej ambitny repertuar i często by znaleźć naprawdę dobry spektakl trzeba wyruszyć do innego miasta, a nawet województwa. W sąsiadującej z Nowym słupskiej Filharmonii coraz częściej również pojawia się importowa oferta fars, a bilety sprzedają się choćby dlatego, że można zobaczyć aktorów, których na co dzień ogląda się w serialach. Oczywiście każdy szuka czegoś innego. Każdy ma prawo wybrać nawet słabą farsę i może być zadowolony z kiczowatych historii bo akurat taka rozrywka właśnie mu pasuje. Widz słupski w ogóle jest fenomenem w skali kraju, bo owacje na stojąco pojawiają się po na każdym spektaklu, nawet kiepskim. Jak ocenić poziom słupskiej sceny skoro reakcja jest zazwyczaj taka sama?
Farsa na stałe zagościła na teatralnych scenach, bo jest najbardziej kasowa. Bywają jednak takie teatry, choćby Teatr Polski w Bielsku-Białej, który do komedii podchodzi tak samo ambitnie jak do dramatu, a nawet powiedziałabym bardziej ambitnie. I tak na przykład spektakl „Pomoc domowa” który obejrzałam w trzech różnych miastach: Bielsku, Krakowie i Słupsku daje mi ogląd tego jak teatry nad farsami w ogóle pracują. Jedni przykładają się bardziej, inni chcą raczej zrobić spektakl bez potrzeby wielkiego wkładu finansowego w scenografię. W tym porównaniu wygrywa bielska scena. Najsłabiej wypada Słupsk. Znam teatr w Bielsku-Białej od 30 lat. Bywały różne momenty, zmieniali się dyrektorzy, ale od jakiegoś czasu obserwuję jak bardzo mocno utrzymują obrany, bardzo wysoki poziom. Wykształcili dzięki temu widza świadomego i wymagającego – co jest również niezwykle mobilizujące dla grupy aktorskiej. Oczywiście, są spektakle lepsze i gorsze, ale nie podaje się tam byle czego i widz to docenia. Żeby dostać bilety właśnie na farsę – należy polować na nie kilka miesięcy wcześniej. Niespotykane jest również to, że gra się tam spektakle od środy do niedzieli. Ale wróćmy do Słupska.
Sobotnia premiera wywołała we mnie sporo kiepskich emocji i musiałam walczyć ze sobą by nie wyjść w czasie przerwy. Liczyłam, że może druga część mnie zaskoczy
i uratuje to co wydarzyło się do tej pory.
Pomysł na spektakl może i nie był najgorszy choć nadal uważam, że teatr bronił się do tej pory przed disco polo i tym zyskiwał również mój szacunek. Ale ten gatunek jednak na scenę się wdarł. Reżyser muzycznie chciał ograć to ambitniej niż proste bity, które znamy, ale niestety stawało się to momentami bardziej niestrawne. Rozmowy jakie odbyłam zarówno z Tomaszem Manem – reżyserem, jak i Dominikiem Nowakiem – dyrektorem Nowego dawały nadzieję na to, że spektakl będzie powodem do dyskusji, ale i dobrym momentem by w ogóle o teatrze rozmawiać. Lata 90 miały być okiem puszczonym w kierunku widza. Wspomnieniem tych trudnych momentów przemian w Polsce gdy gryzł nas po tyłkach powiew zachodu. W tych latach na polskiej scenie muzycznej pojawiło się wiele interesujących zjawisk. Disco polo było marginesem. W głównym nurcie zaistniały choćby: Ira, Wilki, Hey, Brathanki, Sixteen czy Varius Max. To również początek kariery solistek: Edyty Górniak, Edyty Bartosiewicz, Kasi Kowalskiej, Justyny Steczkowskiej czy Kayah. Lata 90. nad Wisłą to czas nieco dziki i szalony. Trochę smutny, trochę wesoły, na pewno bardzo kolorowy. Takie okoliczności przyrody sprzyjały tworzeniu muzyki wesołej, jajcarskiej, prześmiewczej. Nic więc dziwnego, że zespoły jak Big Cyc czy Elektryczne Gitary, które do swej bezpretensjonalnej muzyki dodawały humorystyczne teksty, święciły wówczas swe największe sukcesy, a ich utwory trafiały do największych kinowych produkcji.
Mając możliwość przebierania w tej ofercie muzycznej można było sięgnąć po inny gatunek, który wtedy kształtował nas muzycznie, a jednak twórcy spektaklu woleli wybrać disco polo próbując udowodnić i wmówić nam, że słuchaliśmy go wszyscy. Otóż spora część społeczeństwa nie słuchała i nie utożsamiała się z tym gatunkiem. Ale jak wiemy Polacy dzielą się na tych którzy disco polo kochają jak tych którzy go szczerze nienawidzą. Zresztą, twórcy przedstawienia mieli do swego wyboru prawo.
„Jesteś szalona” to historia miłości. Historia podobna do tych, które znamy z seriali czy brazylijskich telenowel. Dziewczyna marzy o śpiewaniu, ale matka ma dla niej inny pomysł. Wyjeżdża więc nad morze do pracy by zarobić na spełnienie marzeń. Tam zmywając naczynia raczy turystów i tubylców swoim pięknym śpiewem oczywiście wykonując utwory disco polo. Poznaje i zakochuje się w chłopcu, który jest w związku z inną. Niestety na studia się nie dostaje i ucieka do matki. Zdaje na prawo i randkuje z komornikiem, który ją rozpieszcza prezentami. Przez przypadek spotyka swoją rywalkę znad morza i dziewczęta zaprzyjaźniają się. Po roku zdaje egzamin na wydział wokalny i odrzuca zaręczyny komornika. Wyjeżdża nad morze i tam wpada w ramiona swojej wakacyjnej miłości. Żeby było bardziej ckliwie, właściciel smażalni, w której pracowała okazuje się być jej ojcem, a matka po wielu latach przyjeżdża nad morze i wraca do miłosnej relacji sprzed lat. Koleżanka pociesza się w ramionach komornika widząc poprawę swojej przyszłości. I wszyscy zadowoleni.
Spektakl okazał się nie być mrugnięciem w stronę widza, ale kiepskim kiczem. Trwa ponad dwie godziny więc sporo w nim dłużyzn i przedreptanych scen. Nietrafiony wydaje mi się również pomysł inscenizacyjny polegający na opowiadaniu przez bohaterkę tego co widać na scenie. Zupełnie nie porywała gra aktorska, ale docenić należy talent wokalny głównej bohaterki (Anna Grochowska). Ratować spektakl chciał puszczając oko do widowni Igor Chmielnik wcielający się w komornika. Ale to za mało by podnieść poziom całości.
Scenografia bogata – ale tylko w projekcje. Przywołaniem „Naszego małego PRL-u” – spektaklu, którego domyślną kontynuacją jest najnowsza premiera – było wprowadzenie na scenę samochodu. Oczywiście czarnego BMW, a raczej jego połowy, co wywołało aplauz widowni.
Całość jak dla mnie jednak niestrawna. Z pewnością daleko tej sztuce do dobrej komedii.
Artystów nie zawiodła natomiast widownia: owacje na stojąco były. Ale jak już wcześniej wspomniałam, w Słupsku to normalne zjawisko.
Ja osobiście spektaklu nie polecam.