Ulica Lipowa w Słupsku to osobliwe miejsce. Jedna z tych ulic, które – choć krótkie – potrafią być dłuższą opowieścią o tym, jak rozjeżdżają się dwie rzeczywistości: ta urzędowa, gładka i napisana w pismach, oraz ta codzienna, błotna, pełna dziur i pozbawiona oświetlenia.
Bo po zmroku Lipowa po prostu znika – rozpływa się w ciemności tak skutecznie,
że bardziej przypomina szkic ulicy niż realną przestrzeń. Mieszkańcy żartują, że to „romantyczny klimat”, ale każdy, kto próbował tamtędy przejść w listopadowy wieczór, wie, że to romantyzm w stylu gombrowiczowskim: trochę śmieszny, trochę straszny,
a najbardziej – absurdalny.
W tym półmroku czuwają jarzęby szwedzkie. Piękne, stare, pomnikowe. Jedne w lepszym stanie, inne już zmęczone czasem. To wokół nich narasta narracja, że przyrodę trzeba chronić, a mieszkańcy… mogą poczekać. Ich codzienna wędrówka po błocie i koleinach odbywa się niejako obok tej historii – równie ważna, a jednak mniej dostrzegana.
Najlepiej oddaje to jedno wieczorne zdjęcie: czarna plama, kilka świateł w tle, żadnej ulicy. „Widzą Państwo coś na tej fotografii? My też nie. A to Lipowa o 20:30”. Trudno o lepszą metaforę tego, jak niewidzialna bywa infrastruktura, dopóki ktoś jej na serio nie doświetli.

Dalej jest już tylko ciekawiej – a może: konsekwentniej.
Od Miasta dowiadujemy się, że Lipowa była w ostatnich latach pielęgnowana niemal
z czułością. Że remontowano, łatano, uzupełniano. Że w 2024 roku zakończono cząstkową naprawę za dokładnie 11 676,02 zł, a w listopadzie 2025 roku – kolejną, za 4 028,56 zł. Rachunki wystawiono, zakres prac opisano, procedury dopełniono.
Na papierze wszystko wygląda klarownie. Jest chronologia, są kwoty, jest powaga dokumentu. Problem zaczyna się w miejscu, w którym papier styka się z rzeczywistością – a właściwie się nie styka, bo między nimi jest jeszcze warstwa błota.
Jako osoba, która codziennie tędy przejeżdża, mogę tylko powiedzieć: jeśli te prace były prowadzone, to musiały być wyjątkowo nieśmiałe. Tak nieśmiałe, że zapamiętała je wyłącznie księgowość. Podobnie wypowiadają się mieszkańcy Lipowej: „Jakoś nie zauważyliśmy sensownego remontu przez ostatnie dwa lata. Może były, ale nie odczuliśmy różnicy, bo wysypują nam na drogę ziemię, a dziury pojawiają się szybciej niż zostały zasypane i ugniecione gumowcem pracowników. Ostatnie zresztą „udeptywanie” nawet trudno było dostrzec.”
Bo faktycznie, naprawa, którą ZIM wykonał 25 listopada, okazała się żywotna mniej więcej jak grudniowy śnieg – pięć dni i po wszystkim. Już 1 grudnia Lipowa wróciła do swej pierwotnej formy: mozaiki z dziur, błota i fantazji.
Miasto zapewnia, że stan ulicy jest „zadowalający” i „nie zagraża bezpieczeństwu”. Sprawa zaczyna jednak brzmieć inaczej, gdy zderzy się to z opowieściami mieszkańców: o wyrwach głębokich na kilkanaście centymetrów, o koleinach, które potrafią zatrzymać but,
o przejściu z domu do domu, które wymaga więcej skupienia niż rozwiązywanie krzyżówki panoramicznej. Trudno ocenić, czy ta ocena stanu faktycznego jest wyrazem urzędowego optymizmu, czy po prostu innego sposobu patrzenia na świat – takiego, w którym braku oświetlenia nie bierze się pod uwagę, bo przecież noc jest tylko raz na dobę.
W tle tej historii stoją jarzęby. Piękne, rozłożyste, pomnikowe. W liczbie dziesięciu – chronione prawem, a więc nietykalne. W liczbie dwóch – z ochrony zdjęte, czekające
na decyzję marszałka.
I tu pojawia się argument miasta: przebudowa drogi wymagałaby ingerencji w system korzeniowy drzew, więc nie da się jej przeprowadzić bez naruszenia przyrody. To uczciwa
i poważna sprawa. Ale jednocześnie nie tłumaczy, dlaczego doraźne naprawy, które drzewom nie zagrażają, są tak ulotne, jak powiew wiatru.
Bo jest jeszcze druga część tej układanki: można budować inaczej.
Nie brutalnie, nie „pod korzeń”, nie w konflikcie z naturą.
W Polsce – nie w Skandynawii, nie w Austrii – stosuje się dziś technologie, które pozwalają pogodzić drzewa z drogą. W Bielsku-Białej prowadzi się inwestycje z podwieszanymi chodnikami i przepuszczalną kostką. W Warszawie opracowano katalog „chodników przyjaznych drzewom”. W Poznaniu utwardza się gruntowe ulice płytami ażurowymi i kostką betonową, unikając podcinania korzeni. W Płocku wokół drzew stosuje się nawierzchnie, które przepuszczają wodę prosto do ziemi, a w Białymstoku na skwerze Pawła Adamowicza wybrano mineralno-epoksydową powierzchnię, która stabilizuje teren, nie zamieniając
go w betonową skorupę. To nie jest futurystyka i tani eksperyment, lecz katalog dostępnych opcji. A Lipowa – jak na ironię – wydaje się o tym nie wiedzieć.
Potwierdza to również znany botanik, dr hab. Zbigniew Sobisz, który w rozmowie
z Radiem Słupsk przedstawił swój pomysł na pogodzenie interesów drzew i mieszkańców:
„Moim zdaniem można by tę ulicę utwardzić. Wystarczyłoby wykonać — na głębokości warstwy korzeniowej — warstwę napowietrzającą i rozłożyć geowłókninę, która, ‘oddychając’, zapewni przepływ tlenu i wody. Na tak przygotowane podłoże można wysypać warstwę drobno łupanego tłucznia, a następnie wykończyć całość brukiem. Byłoby to rozwiązanie korzystne zarówno dla drzew, jak i dla mieszkańców”.
Co więc dalej? Czekamy na decyzję marszałka w sprawie dwóch jarzębów. Potem, być może, rozpocznie się kolejny etap tej opowieści. Ale dopóki to nie nastąpi, mieszkańcy nadal będą wracać tą ulicą po ciemku, moknąć w błocie, przykucać nad kolejną wyrwą, zastanawiając się, czy aby na pewno żyją w roku 2025, czy może w jakiejś równoległej rzeczywistości, w której czas biegnie wolniej, a drogi naprawiają się na pięć dni.































