Za niespełna 4,5 kilometra południowego ringu Słupsk zapłaci prawie 200 milionów złotych. Wartość umowy z wykonawcą to 134,9 mln zł, ale w najnowszej informacji przekazanej radnym – raporcie z 13 października 2025 roku – miasto przyznaje, że konieczne są dodatkowe prace za kolejne 60–70 mln zł. Tymczasem na koniec września wykonano niespełna 60 procent inwestycji, której stan rozliczeń wynosi już 102,8 mln zł.
Z pozoru to rzeczowy dokument – tabelki, liczby, dziewięć odcinków opisanych z urzędową starannością. Ale wystarczy wczytać się w szczegóły, by zobaczyć, że ten spokój to tylko biurokratyczna fikcja. W jednym punkcie raportu czytamy, że prace „zakończono”,
w kolejnym – że dopiero trzeba je wykonać. Odcinek między rondem Arciszewskiego
a Gdyńską opisano jako ukończony, choć w rzeczywistości wciąż zieje tam wyrwa, z którą nie wiadomo, co zrobić. Wykonawca planuje w tym miejscu wzmocnienie podłoża za pomocą betonowych pali, co samo w sobie pokazuje skalę problemu. Koszt tych „zakończonych” robót – blisko 10 milionów złotych. Dla dwóch ostatnich odcinków nie podano natomiast żadnej wyceny, jakby końcówka drogi wciąż istniała tylko na papierze.
Skąd więc tak ogromna kwota i jak to możliwe, że droga, która miała być symbolem rozwoju, stała się pokazem błędów projektowych, geotechnicznych i decyzyjnych?
Przyglądamy się temu przedsięwzięciu od początku – sztuka słupskich inwestycji
w sześciu aktach.
Akt I – Fundamenty z papieru
Rok 2013. Miasto ogłasza przetarg na dokumentację projektową południowej obwodnicy Słupska. Zwykła procedura, powie ktoś. A jednak – już na tym etapie zaczyna się historia, która dekadę później okaże się kroniką błędów i zaniechań.
Rozrzut cen ofertowych wyglądał jak groteska: od 467 tysięcy do niemal półtora miliona złotych. Wygrał – a jakże – najtańszy. Biuro Projektów Dróg i Mostów DIM ze Szczecina zgarnęło kontrakt, bo przecież w Polsce od lat obowiązuje zasada „cena czyni cuda”.
Tyle, że w inżynierii cuda zwykle kończą się rachunkiem za poprawki.
Potem zaczęły się typowe „oszczędności”: mniej badań geotechnicznych, brak pełnej wizualizacji, projekty wykonawcze w wersji okrojonej. Umowę aneksowano, wynagrodzenie spadło do 441 tysięcy złotych brutto. Papierowa dokumentacja w papierowych realiach. Dziś wiemy, że ta księgowa sztuczka oznaczała po prostu: taniej znaczy gorzej.
Na domiar złego nie udało się wydać decyzji ZRID – podstawowego dokumentu pozwalającego na rozpoczęcie budowy. Dlaczego? Bo w budżecie zabrakło środków
na odszkodowania dla właścicieli gruntów. 1,8 miliona złotych – kwota, która w skali wieloletniej inwestycji wydaje się drobną monetą – okazała się dla miasta barierą
nie do pokonania.
Tak oto zamiast solidnych fundamentów mieliśmy fundamenty z papieru. W projekcie drogi, która miała odciążyć miasto, już na starcie utknęliśmy w miejscu – w świecie dokumentów, aneksów i pustych obietnic. To był pierwszy akt tego przedstawienia: obietnica wielkiej inwestycji, która w praktyce zaczęła się od rachitycznego szkicu na cienkim papierze
i pustej kasy na biurku urzędników.
Akt II – Przetargowa komedia
Czas płynął. Minęło kilka lat od papierowego startu, a południowa obwodnica Słupska wciąż istniała głównie w folderach i slajdach prezentacyjnych. W końcu ogłoszono kolejne przetargi na projekt inwestycji – w 2021 i 2022 roku. I tu zaczęła się farsa godna Mrożka.
W postępowaniu pojawiły się trzy oferty:
-
Highway Sp. z o.o. z Gdańska – 517 650 zł,
-
Biuro Projektów Dróg i Mostów DIM Sp. z o.o. ze Szczecina – 713 010 zł,
-
Transprojekt Gdański Sp. z o.o. – 1 229 700 zł.
Pierwsza propozycja została odrzucona jako „rażąco niska”, trzecia przekraczała możliwości budżetowe miasta. Został więc tylko DIM ze Szczecina – ta sama firma, która już w 2013 roku przygotowała pierwotną dokumentację, później wielokrotnie aneksowaną i okrojoną.
5 stycznia 2022 roku ich oferta otrzymała sto punktów i przetarg zakończono. Kurtyna opadła, oklaski nie były potrzebne.
Kryteria udziału w przetargu były tak skonstruowane, że pasowały jak garnitur szyty na miarę. Wymóg doświadczenia w przygotowaniu dokumentacji drogi klasy Z z decyzją ZRID sprawił, że konkurencja praktycznie nie miała szans. Oficjalnie – profesjonalizm. Nieoficjalnie – konkurs piękności z jednym uczestnikiem.
Radni podnosili brwi, komentatorzy pytali, czy to jeszcze procedura zamówień publicznych, czy już teatr jednego aktora. I mieli rację. Bo jeżeli proces wyboru wykonawcy przypomina casting, w którym z góry wiadomo, kto zagra główną rolę, to trudno mówić o realnej konkurencji.
Słupszczanie dowiedzieli się więc, że mają swoją dokumentację – znów przygotowaną przez Biuro Projektów Dróg i Mostów DIM ze Szczecina. Tę samą firmę, która dekadę wcześniej dostarczyła produkt okrojony i niepełny. Cóż, historia lubi się powtarzać. W Słupsku – nawet jeśli oznacza to powtarzanie tych samych błędów.
Akt III – Bagno zamiast asfaltu
Czerwiec 2023 roku. Po latach papierowych przepychanek wreszcie ogłoszono rozstrzygnięcie przetargu na budowę południowego ringu. Rywalizowały trzy duże podmioty:
-
Kobylarnia S.A. (lider konsorcjum) wraz z Mirbud S.A. – 128,8 miliona złotych,
-
Budimex S.A. – 142,3 miliona złotych,
-
Aldesa Construcciones Polska Sp. z o.o. – 174,5 miliona złotych.
Wygrała oczywiście najtańsza oferta – konsorcjum Kobylarnia + Mirbud, z ceną 128,8 miliona złotych. Na papierze wyglądało to rozsądnie. W praktyce – już kilka miesięcy później rachunek przekroczył 134,9 miliona złotych, a wykonano dopiero 60 procent trasy.
Dziś plac budowy przypomina bardziej poligon hydrologiczny niż inwestycję drogową.
Grunt jest podmokły, woda wybija spod ziemi, igłofiltry i pompy pracują dzień i noc, a asfalt wciąż czeka w kolejce.
– „Na ul. Słonecznej pompy pracują, a mimo to woda płynie jak rzeczka” – relacjonuje radna Renata Stec, dokumentująca budowę niemal jak korespondentka wojenna.
Problem nie wziął się znikąd. Pierwotne badania geotechniczne, wykonane jeszcze przed przetargiem, sięgały zaledwie 7,5 metra w głąb ziemi. Dziś, po latach i milionach złotych, wiadomo, że trzeba było badać grunt do 20 metrów. Efekt? Kolejne koszty, kolejne aneksy, kolejne miesiące opóźnienia.
Mieszkańcy Bukowej i Jałowcowej ostrzegali od dawna. W pierwotnej dokumentacji droga miała biec 30–50 metrów od ich domów. W obecnej wersji – już tylko 8–18 metrów. Wojewódzki Sąd Administracyjny w Gdańsku przyznał im rację. To orzeczenie – niezależnie od szczegółów – dla miasta oznacza dodatkowe koszty, korekty projektu i konieczność wzmocnienia skarp. Dla mieszkańców to wreszcie nadzieja na realne zabezpieczenia ich domów przed osuwaniem się ziemi i degradacją otoczenia.
Wyrok nie zmienia jednak faktu: czas gra tu przeciwko wszystkim. Bo każda poprawka, każdy dodatkowy mur oporowy, każde zabezpieczenie skarpy, to kolejne miliony i kolejne miesiące. A asfalt wciąż czeka.
Akt IV – Taniec aneksów i zmiana ról
Budowa ringu od początku była poligonem doświadczalnym dla aneksów. Gdy tylko coś zaczęło się sypać – a sypało się regularnie – pojawiał się kolejny dokument zmieniający warunki umowy. Terminy przesuwano, zaliczki korygowano, warunki płatności negocjowano.
Zmieniały się też osoby odpowiedzialne za inwestycję: kierownicy budowy, inspektorzy nadzoru, a w końcu i ci, którzy podpisywali się pod całością.
Początkowo mówiono o końcu budowy w kwietniu 2025 roku. Potem padł termin grudniowy. Dziś oficjalnie mówi się o połowie 2026. A tymczasem na liczniku – 60 procent zaawansowania. To nie kalendarz budowy, to kalendarz adwentowy: otwierasz okienko,
a w środku zamiast czekoladki – kolejny aneks.
Radny Adam Sędziński nie krył oburzenia w sprawie niewiadomej, jaką są finalne koszty budowy ringu:
– „Radni tego nie wiedzą, pani prezydent również tego nie wie albo nie chce nam powiedzieć. Odpowiedzi na interpelacje to unikanie najważniejszych pytań.”
I wtedy nastąpił wrzesień 2025 roku, a wraz z nim zaskakujący zwrot akcji. Dyrektor Zarządu Infrastruktury Miejskiej, Tomasz Orłowski, z dnia na dzień przestał kierować jednostką odpowiedzialną za ring. Ale nie było to odwołanie – oficjalnie awans. Orłowski został pełnomocnikiem prezydenta ds. rozwoju funkcjonalnego miasta. Kara czy nagroda? Trudno powiedzieć, choć dla wielu radnych i mieszkańców brzmiało to jak klasyczne „przesunięcie w bok”.
Na fotelu dyrektora zasiadła Alina Szpanowska-Karaś, a do zespołu dołączył nowy wicedyrektor ds. ringu, Adam Franczak. I to właśnie on – świeżo powołany – mówił bez owijania w bawełnę: problemem są nie tylko skarpy i niestabilny grunt w wąwozie, ale też torfowisko na fragmencie ul. Leśnej i ogromne ciśnienie wód podziemnych przy
ul. Słonecznej.
Zmiana na stanowisku wyglądała więc jak kolejna odsłona spektaklu. Obsada się zmienia, ale scenografia pozostaje ta sama: błoto, pompy i niezliczone aneksy.
Akt V – Rachunek otwarty
Kosztorys zakładał 129 milionów złotych. Dziś, przy nieukończonych pracach, wydano już 134,9 miliona. A to dopiero trzy piąte trasy.
Badania geotechniczne – pierwotnie 34 odwierty do 7,5 metra – okazały się za płytkie.
W ostatnich miesiącach wykonano 45 dodatkowych, do 20 metrów. Koszt: 39 tysięcy złotych. To jednak drobiazg wobec tego, co jeszcze przed nami: stabilizacja skarp, wymiana gruntów, zabezpieczenie przyległych terenów.
Radna Beata Kątnik pyta prezydentkę o ewentualne odszkodowania dla mieszkańców.
Na odpowiedź wciąż czeka.
Niektórzy radni w kuluarach mówili wprost: „to się może skończyć na 200 milionach”.
Dziś już wiadomo – mieli rację. Według oficjalnej informacji z 13 października 2025 roku, koszt robót dodatkowych i zamiennych może sięgnąć kolejnych 60–70 milionów złotych. Oznacza to, że w praktyce Słupsk zapłaci za południowy ring kwotę zbliżoną
do 200 milionów złotych.
Akt VI – Kontrola i śledztwo
Pod koniec września 2025 roku, gdy ring miał być już na ukończeniu, radni zdecydowali: dość oglądania z widowni. Czas na kontrolę.
Radny Kacper Moroz złożył wniosek o upoważnienie komisji rewizyjnej do zbadania całości inwestycji: od projektu, przez przetargi, po finansowanie i roboty zamienne. Komisja chciała nawet zatrudnić biegłych – geologa, prawnika od zamówień publicznych i inżyniera drogownictwa – i zabezpieczyć na ten cel 30 tysięcy złotych. Ale radni nie zdecydowali się na tak szeroką kontrolę. Zostaje tylko przejrzenie dokumentów i spacer po budowie.
Kontrola ma być odpowiedzią na brak przejrzystości. Do tej pory padały tylko ogólniki
o „kosztorysowym charakterze kontraktu” czy „nieprzewidywalnych warunkach gruntowych”. Teraz radni chcą faktów, dokumentów i nazwisk. Pytanie, czy dostaną?
Matematyka bez litości
Droga Słupsk–Ustka: 13 kilometrów, 123 miliony złotych.
Ring Południowy: 4,5 kilometra, prawie 200 milionów złotych.
Matematyka jest brutalna.
Dziesięć lat trwa historia ringu. To nie jest droga. To opera mydlana, której aktorzy zmieniają się co kilka miesięcy, a widzowie – mieszkańcy i radni – płacą bilety coraz droższe.
– „To inwestycja źle przygotowana, źle prowadzona i fatalnie komunikowana. A my wciąż nie wiemy, ile za to zapłacimy” – podsumowuje jeden z radnych.
Trudno się z nim nie zgodzić. Bo może nie tylko błotnisty grunt, ale też błędne decyzje
od początku pogrążyły tę inwestycję. Źle zaprojektowana, źle prowadzona i zawarta
w formule, która dziś okazuje się mieczem obosiecznym. Umowa kosztorysowa,
z rozliczeniem za „faktycznie wykonane prace”, otworzyła furtkę dla nieskończonych aneksów i kosztów dodatkowych. Być może lepszym rozwiązaniem byłaby forma „zaprojektuj i wybuduj”, która przeniosłaby część ryzyka na wykonawcę i wymusiła bardziej realistyczne planowanie – z pełnymi badaniami geologicznymi i uwzględnieniem wszystkich trudności.
Dziś możemy tylko patrzeć na kolejny ogromny rachunek, który – jak wiele wskazuje – wcale nie jest jeszcze zamknięty.
Jest jednak jeszcze inna, bardziej symboliczna obawa. Od lat przyglądamy się słupskim inwestycjom, których koszt niemal zawsze przekracza pierwotne założenia. Może to nie przypadek, a pewien miejski wzorzec? Bo przecież historia lubi się powtarzać.
Wystarczy sięgnąć do kronik: ówczesny burmistrz Stolpu, Hans Matthes, wznosząc ratusz, wydał dwukrotnie więcej niż przewidziała Rada Miejska – 600 tysięcy marek zamiast planowanych 300. Nowy, okazały gmach okazał się za duży dla 30-tysięcznego miasta,
a rozbudowując i kanalizując Słupsk, Matthes zadłużył miejską kasę na kolejne dwa miliony. Trzy lata po oddaniu ratusza do użytku – musiał złożyć urząd.
Brzmi znajomo? No i jeszcze rozsławiona na cała Polskę budowa Parku Wodnego “Trzy Fale” – planowany koszt 58 milionów, ostateczny rachunek wyniósł jednak blisko 90 milionów.
Dziś przepłacamy za ring. Jutro pewnie za kolejną wielką inwestycję, która miała być wizytówką nowoczesnego Słupska, a stanie się rachunkiem do zapłaty przez mieszkańców.
Czy to przypadek, czy może jakaś finansowa klątwa wisząca nad ratuszem od czasów Hansa Matthesa? Może władze miasta powinny ją wreszcie zdjąć – choćby symbolicznie – przenosząc urząd w inne miejsce?
To oczywiście śmiech przez łzy. Ale cóż nam pozostaje? Możemy już tylko nabrać dystansu
i liczyć miejskie – czyli nasze – pieniądze.