Słupsk pod presją ksenofobii i strachu

0
932

W Słupsku budzą się demony. Nie te z bajek czy horrorów – te prawdziwe, żywe, odradzające się niczym złe chwasty w ogródku społecznym. Demony lęku, wykluczenia, rasizmu. Przebrane za „troskę”, „wartości” i „normalność”. Jakże znajome kostiumy! I jakże paskudne.

Znowu ich słychać. I to nie gdzieś na obrzeżach, lecz w samym centrum Słupska – miasta, które od lat nosi na sztandarach otwartość i tolerancję. Ale cóż z tego, skoro „otwartość”
da się zamknąć w przysłowiowych czterech literach, a „tolerancja” staje się tylko pustym sloganem, gdy nadciąga burza ksenofobii.

Ulicami Słupska ma przejść marsz nienawiści. Transparenty będą wykrzykiwać hasła
w języku strachu i niepokoju – nie naszym, lecz ich własnym, wyprodukowanym w fabryce ksenofobii, rozkręcanym i podsycanym bez wytchnienia. „Zagrożenia”, „nasze dzieci”, „tradycja” – to nie wartości, lecz zasieki, które mają zatrzymać każdego, kto nie pasuje
do ich idealnego, przesiąkniętego nienawiścią obrazu.

Demonstracja planowana jest przez organizację o równie przyjemnej nazwie „Nasz Dom Nasze Zasady”. Hasła? Obrzydliwe. Dehumanizujące. Przerażająco znajome – bo przecież uczyliśmy się ich już w historii. Ulotki rozsyłane po mieście, ich estetyka i treść to wierna kopia najciemniejszych kart dziejów – takich samych, które przed wojną służyły do wykluczania i prześladowania społeczności żydowskiej. I ten język, tak czuły na strach, że aż można poczuć zapach siarki i stęchlizny. W zapowiedziach marszu już krzyczą
o „zagrożeniach”, o „obcej kulturze”, o „inwazji”. Oskarżenia bez dowodów, nakręcanie paranoi, polowanie na „obcych” – tylko, że w XXI wieku ma to już nowe nazwy. „ Uchodźcy”. „Imigranci”. „Pakt migracyjny”. „Zagrożenie dla narodu”. Brzmi znajomo? Oczywiście. Bo historia lubi się powtarzać, a prawicowe mrzonki o czystości i jedności narodowej są jak „vintage” – nigdy nie wychodzą z mody i zawsze mają ten sam ton i cel ten sam.

Centrum Integracji pod ostrzałem skrajnej prawicy

Na celowniku skrajnych prawicowców znalazło się również Centrum Integracji Cudzoziemców – które dopiero zaczęło działać, a już stało się kozłem ofiarnym nagonki. Centrum wymyślone, przypomnijmy, przez Prawo i Sprawiedliwość jeszcze w poprzedniej kadencji Sejmu. Kim jest główna autorka petycji skierowanej do Rady Miejskiej przeciwko tej „zagrażającej” placówce? Słupska radna PiS, Marzena Gmińska, która z nieukrywaną dumą prezentuje się jako strażniczka „polskich wartości”. Jej petycja to majstersztyk politycznego populizmu – opakowana w język strachu, manipulacji i klasycznych klisz: „zagrożenie”, „nielegalność”, „obcy światopogląd”, „spadek bezpieczeństwa”.
Co zabawne – wszystko to sprzeczne z faktami, ale kogo to obchodzi, skoro liczy się klimat grozy, który być może pozwoli w przyszłości zdobyć parę podpisów?

A przecież Centrum Integracji pomaga wyłącznie osobom legalnie przebywającym w Polsce.
Ale po co komu te fakty… skoro petycja stworzona jest przez tych, którzy najwyraźniej nigdy nie zajrzeli w oficjalne dokumenty ani nie zainteresowali się rzeczywistością.
I wiecie co? Ta petycja, z ponad 600 podpisami w zaledwie trzy dni, została pozytywnie zaopiniowana przez komisję skarg, wniosków i petycji Rady Miejskiej w Słupsku, co oznacza, że zmierza ku głosowaniu nad uchwałą intencyjną. Jakże wygodne! Jakże przewidywalne!
Miasto już wcześniej zapewniało, że Centrum nie jest punktem relokacyjnym ani ośrodkiem zakwaterowania uchodźców – a oferta edukacyjna, psychologiczna i integracyjna skierowana jest wyłącznie do osób legalnie przebywających w Polsce i to na zasadzie dobrowolności. Centrum jest projektem wojewódzkim, czyli rządowym, finansowanym głównie ze środków unijnych.
Ale nie przeszkadza to lokalnym politykom i aktywistom szerzyć atmosferę zagrożenia i niepokoju – przez świadome działania, cynicznie wykorzystujące temat integracji migrantek i migrantów do budowy politycznego kapitału na poziomie lokalnym. Mistrzostwo, naprawdę!

To nie jest debata, to atak
Niepokój budzi nie tylko łatwość, z jaką lokalna polityka poddaje się radykalnej retoryce, ale przede wszystkim fakt, że działania takie jak te Gmińskiej czy „Nasz Dom Nasze Zasady” znajdują żywy oddźwięk społeczny. Klasyczny mechanizm budowania wspólnoty tożsamościowej poprzez wykluczenie i stygmatyzację – tylko że „inni” to każdy, kto nie urodził się w Polsce, nie mówi płynnie po polsku i oczekuje wsparcia w integracji.

Nie chodzi tu tylko o prawo do pomocy – chodzi o prawo do godnego życia, do bycia częścią wspólnoty. Ale demony nienawiści nie potrzebują człowieczeństwa. Wystarczy im inność. Wystarczy, że ktoś nie jest „nasz”.
„Nasz dom, nasze zasady” – A co to znaczy? Że „nasz” to tylko biały, katolik, heteroseksualny, urodzony „tu i tu”? „Nasze zasady” to „milcz albo się dostosuj, albo wypad, albo się bój”. To nie jest wspólnota – to selekcja i przemoc. Symboliczna, społeczna, językowa. Ale też realna. Bo kto wie, kiedy z megafonu padnie coś, co podniesie czyjąś rękę gotową do przemocy fizycznej?

Miasto bezradne wobec procedur
A miasto? Miasto musi się wycofać z roli bohatera, bo procedury są jak ślepa folia – nie widzą przemocy, jeśli nie ma pałki w ręku. Nie mierzą łez dziecka, które słyszy, że jego kolega „zagraża narodowi”. Zamiast tego obserwują, zabezpieczają, czasem – niestety – wydają zgodę, a czasem nawet tej formalnej zgody nie trzeba. Bo tak nakazuje prawo. Prawo, które nie widzi człowieka, tylko papiery i paragrafy.

Więc musimy mówić. Głośno. Bez eufemizmów i skrótów myślowych. To nie jest kwestia różnych poglądów czy demokratycznej debaty. To jest wojna przeciw człowiekowi. To nie jest „ochrona mieszkańców” – to jest ich straszenie.
To nie jest „obrona wartości” – to jest przemiana tych „wartości” w broń.

Nie pozwólmy na to. Bo jeśli milczymy, krzyk staje się normą. Później petycją, potem polityką, potem… codziennością.
Jeśli jedno dziecko po takim marszu poczuje się mniej bezpieczne, to już jest za dużo. Jeśli choć jedna osoba poczuje się obca w swoim mieście, to wystarczy, by powiedzieć: NIE. Nie w moim imieniu. Nie w imieniu mojego miasta.
Bo prawo bez empatii to tylko suchy, martwy papier. A my? My jesteśmy ludźmi. I chcemy miasta dla ludzi. Dla wszystkich ludzi.

Strach jest ludzki. Ale polityczne straszydła to już osobny gatunek
Niech będzie jasne – nie mam pretensji do tych, którzy się boją. Strach to emocja – a nie przestępstwo. Można się bać wojny, utraty pracy, samotności czy nowego sąsiada, który mówi w innym języku. Ale nie sposób milczeć, kiedy ten strach staje się paliwem politycznej gry. Gdy zamienia się go w narzędzie do zarządzania społecznymi odruchami – jakbyśmy wszyscy byli stadem zbyt nerwowych gołębi. Bo oto zamiast rozmowy mamy narrację apokalipsy: nadciąga cywilizacyjne tsunami, które zaleje Słupsk, odbierze nam kiszone ogórki, język ojczysty, schabowego z kapustą i prawo do oglądania „NETFIX”
w spokoju.
Bo rzeczowa rozmowa o migracjach – tak potrzebna i pilna – została u nas zastąpiona przez paradę banerów i okrzyków. Tak samo było z edukacją seksualną, tak samo z prawami kobiet, tak samo z osobami LGBTQ+. Kiedy tylko temat wymaga namysłu – pojawia się ktoś z megafonem, kto zamienia fakty na hasła, a lęk na kapitał polityczny. Ale lęk, który się podsyca, to już nie jest lęk. To jest narzędzie.
Problem nie leży w samej rozmowie o migracjach – leży w tym, że rozmowy nie ma. Jest spektakl. Groteskowy kabaret lęku, w którym zamiast faktów dostajemy memy, a zamiast analiz – krzyki z TikToka. Wystarczy wrzucić do obiegu nagranie z zamieszek we Francji
i już – oto „prawda”, oto „dowód”, oto „scenariusz dla Polski”. A kto zapyta o kontekst, ten jest albo naiwny, albo lewacki, albo „nie widzi, co się dzieje”.

A my przecież tej rozmowy potrzebujemy. Rzetelnej. Ludzkiej. Z kimś, kto nie podsyca emocji, tylko je uspokaja. Kto nie próbuje nas przekupić hasłem „bezpieczeństwa kulturowego”, tylko uczciwie tłumaczy: co wiemy, czego nie wiemy, czego się obawiać warto – a czego nie. Kto nie robi kariery na naszych obawach, lecz pomaga je oswoić. Bo lęk, choć bywa irracjonalny, jest realny. Można się go uczyć rozumieć i przepracowywać. Ale kiedy pozwolimy, by ktoś celowo go rozniecał, żeby nas kontrolować – wtedy już nie jesteśmy wspólnotą. Jesteśmy hodowlą niepokoju, z której co cztery lata ktoś wybiera najbardziej spanikowany kawałek społeczeństwa i robi z niego elektorat.
I nie, to nie dotyczy tylko migracji. To dotyczy każdego tematu, który wymaga odrobiny refleksji, empatii i wiedzy.

Nie dajmy się wciągnąć w tę wojnę

Ten felieton to nie manifest polityczny. To wezwanie do przyzwoitości. Nie chodzi o to, żeby „zatrzymać marsz”- choć tak byłoby najrozsądniej. Chodzi o to, żebyśmy nie szli za nim myślami. Żebyśmy nie poddali się tej chorej retoryce. Żebyśmy nie przyzwyczaili się do nienawiści jak do złej pogody. Bo zła pogoda mija. A nienawiść zostaje. Zagnieżdża się w szkołach, urzędach, parafiach. I wyżera nas od środka, powoli. Słupsk nie potrzebuje marszów nienawiści. Potrzebuje więcej odwagi, więcej rozmowy, więcej czułości. Bo tylko tchórze szukają wroga w tych, którzy są najsłabsi. A tylko głupcy myślą, że Polska urośnie, gdy się ją ogrodzi murem.

Piszę to przede wszystkim jako obywatelka, dziennikarka i mieszkanka Pomorza, która nie zamierza udawać, że to, co dzieje się wokół, jest tylko „innym zdaniem” czy „lokalnym incydentem”. To jest śmierdzący oddech historii, który próbuje znów się rozgościć.
Wiem, że słowa nie zmienią wszystkiego. Ale milczenie zmienia jeszcze mniej.

Nie chcę, by w moim kraju empatia była powodem do wstydu,
a nienawiść – powodem do dumy.

Urszula Markowska

 

Artykuł jest FELIETONEM- KOMENTARZEM, OPINIĄ DZIENNIKARSKĄ.

 

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here