Jeszcze żyjemy. Przeżyliśmy pandemię i ruscy terroryści z Voldemortem Putinem na czele jeszcze nas nie najechali, jeszcze nie zrzucili w okolicy bomby atomowej. Ale ci, co są lepiej zorientowani w sytuacji od nas mówią, że trzeba tę groźbę brać realnie i podobno pisiorska władza już opracowała w skrytości odpowiednie zarządzenia i instrukcje na wypadek wielkoruskiego ataku nuklearnego. Obecna władza państwowa, jeśli tylko zostanie przy władzy, bardzo chętnie ogłosi wtedy stan wyjątkowy albo stan wojenny, bo ułatwi jej to utrzymanie się przy władzy jeszcze dłużej. Czy jednak wtedy władze lokalne w naszych miastach będą miały przygotowane schrony? I na jak długo te schrony nam wystarczą?A jeśli nie wystarczą, to dokąd uciekniemy przed śmiercionośnym promieniowaniem?
A jeśli jednak zostaniemy napromieniowani, to jak długo będziemy czekać w kolejce do lekarza specjalisty? I czy w ogóle będzie można się zarejestrować? To są pytania na czas apokalipsy, a nasza apokalipsa będzie podobna do nas. Kiedy w pobliżu w mieście rozbrzmiewa syrena alarmowa, lekko cierpnie mi skóra i myślę o zejściu do piwnicy, której pomieszczenia są ciemne, wilgotne i nie są, niestety, posprzątane. A w dodatku, ponieważ kamienica jest własnością wspólną, podział pomieszczeń w piwnicy jest sporny. Co to za schron w piwnicy, który trzeba by dzielić z nieprzyjaznymi, agresywnymi sąsiadami z parteru? To już lepiej byłoby dokądś uciec. Ale dokąd? I czy w naszej sytuacji ucieczka jest możliwa? Może w mieście są suche, posprzątane piwnice, które mogłyby posłużyć jako schrony? Trzeba by pod tym kątem zrobić w Słupsku przegląd piwnic, podziemi i lochów, które by się do tego celu nadały. I to raczej nie są żarty. Każdy mieszkaniec miasta już dziś powinien posiadać informację, gdzie jest jego najbliższy schron, co go tam czeka i co ma ze sobą do niego zabrać, gdy wybije czarna godzina.
Tymczasem minęło ponad sto dziesięć dni od barbarzyńskiej agresji Rosji na Ukrainę, a końca tej haniebnej masakry nie widać. Odrażającego, śmierdzącego samogonem i starą sołdacką onucą agresora nie sposób zatrzymać. Putin szantażuje Zachód bombą atomową. Skutki jego brudnej, zbrodniczej, ludobójczej wojny z Ukrainą są coraz bardziej dotkliwe i dla nas. Niby wiemy, że jest to również wojna z Zachodem, ale na razie jednak przymykamy na to oko, nie chcemy o tym myśleć. Nadchodzi lato, wakacje, urlopy. Chcemy żyć normalnie, jak przed epidemią i przed wojną, już coraz mniej chce się nam pomagać ukraińskim uchodźcom. A czy chcemy pomagać uchodźcom z granicy białoruskiej, którzy stale są wypychani przez polskie służby mundurowe do lasu na białoruską stronę, choć też są ludźmi uciekającymi przed wojną? Odwracamy głowę. Chcemy, żeby było tak, jak przedtem, jak w poprzedniej dekadzie. I przedpoprzedniej. W niemal całym pierwszym dwudziestoleciu XXI wieku. Ale – jak mówił bohater pewnego serialu telewizyjnego z tamtych czasów – tak być nie będzie.
Ludzie lubią się łudzić, zwłaszcza jeżeli jest im dobrze, przyzwyczaili się do wygód, do dobrostanu, do swojego mieszkania, do swojego auta, które mało pali, ma przyjemną sylwetkę i pojemny bagażnik, do swojego ogródka, gdzie w kwietniu kwitnie magnolia, do swojej działki, gdzie trzeba równiutko przystrzyc trawę, do piekarni z ulubionym pieczywem, do piwa w piątek w ulubionej knajpeczce, nawet do sprzątania w sobotę. A w niedzielę chcą mieć rosół, najlepiej z kaczki i z kluseczkami wątrobianymi. A po obiedzie pyszny deserek z ulubionej cukierni, na święta zaś ciasteczka, które pochodzą z Wiednia, choć uważane są za lokalny specjał, makowiec z posypką i chudziutką, soczystą szyneczkę na śniadanko. W tym czasie w banku miałyby rosnąć odsetki na lokacie. Ludzie uważają, że im się to wszystko należy, co najmniej jak psu buda, kość, a nawet miska. Należy im się pińcet plus, bon wakacyjny, czternasta emerytura, dopłata do dekodera, ulubiony serial w telewizji i szacuneczek. Należy im się wycieczka do Zakopanego, w Sopocie molo, gala disco polo i grecka plaża, dokąd się poleci czarterem tanich linii lotniczych z przecenionym sun-blockiem. Ludzie chcą, żeby im było łatwo, lekko i przyjemnie, tanecznie, zdrowo i superowo. I chcą mieć nieustanne poczucie wygranej, chcą mieć permanentną przewagę, nie tylko w ulubionych grach komputerowych, także w życiu codziennym, a nawet od święta lubią kultywować poczucie swojej wyższości, nie tylko w związku z awansem narodowej kadry na mundial w Katarze, ale także zgodnie z ich świętym przekonaniem, że to właśnie ich Bóg jest lepszy od innych, a nawet – jak już przyjdzie co do czego – ich ból też. Ludzie lubią pokazać innym, że mają władzę, że to oni tu rządzą, że ich należy słuchać, bo tylko oni mają rację i słuszność, a także wiedzę, co w trawie piszczy. Owszem, jedni lubią sobie posłuchać rapu na cały regulator, a drudzy po obiedzie w cichości poduszki z Jyska trochę pochrapać. Jednak wszyscy lubią euforię zwycięstwa i chcą zwyciężać jak Iga Świątek w turnieju Rolanda Garrosa, najchętniej więc kibicują zwycięzcom, ze zwycięzcami chcą się utożsamiać i nawet w sromotnej klęsce widzieć zarodek przyszłego zwycięstwa, a jak ich reprezentacja przegra, to śpiewają, że nic się nie stało. Z klęską oswajają się z wielkim trudem i wbrew sobie, wolą się bowiem łudzić, że będzie tylko lepiej, o klęsce wolą nie myśleć, a katastrofa im się nie przytrafi. Ale oby się przytrafiła sąsiadom z parteru.
Jakoś to będzie, bo jakoś być musi. Musi na Rusi – mówiło się kiedyś, jeszcze za komuny – a w Polsce jak kto chce. Polska jest krajem permanentnej propagandy sukcesu i megalomanii narodowej. To się nie zmienia, choć zmieniają się czasy i reżimy. Zmienia się tylko skala propagandowego kłamstwa, tupet propagandystów, z tym, że tupet i cynizm propagandystów obecnej władzy, zarówno świeckiej jak i kościelnej, rąsia w rąsię, jest bezprzykładny, piramidalny, niebotyczny, totalny. To jakiś paranoiczny równoległy świat, sterowany przez dyktatora i podległe mu służalcze służby, zarówno zbrojne jak informacyjne, podobnie jak w putinowskiej Rosji. Ci, co są bardziej świadomi, plują na tę skorupę – wszak obchodzi się w Polsce rok romantyzmu – i zstępują do głębi, która, niestety, jest mroczną otchłanią, gdzie samemu należy znaleźć oparcie, zdobyć rozeznanie, a nawet oświecenie. Bo tam, pod zakłamaną propagandowo-popkulturowo- bigoteryjną, groteskową powierzchnią, jest dziwnie inaczej. Jest – jak mówiła moja babcia – surowo. Może nie tyle bulgoce tam lawa, ile wieje chłodny wiatr. I widać jak na dłoni, jak na patelni, że faktycznie będzie, jak jeszcze nie było, a tak jak było, to już być nie będzie. Choć będziemy się tego widma starych dobrych czasów trzymać jak pijany płota i rzep psiego ogona.
Czy teraz, od 2020 roku, żyjemy więc w jakichś przełomowych, wyjątkowych czasach czy może raczej te poprzednie i przedpoprzednie czasy były wyjątkowe? Trzeba jakieś pół wieku przeżyć i przedtem, i potem, i teraz, co nieco z przeszłości pamiętać, żeby te wszystkie czasy porównać. Ale już pobieżne porównanie skłania do przypuszczenia, że właśnie taki wyjątkowy charakter miało dla nas, mieszkańców środkowej Europy, trzydziestolecie między latami 1989 – 2019. Choć lata 90 były jeszcze niepewne, a nawet burzliwe, choć przetoczyła się wtedy krwawa wojna w byłej Jugosławii. Jednak widmo wojny atomowej, jakby przestało wtedy krążyć między Waszyngtonem a Moskwą. Wyglądało na to, że dołączymy do wolnego, demokratycznego świata, czyli że z powrotem będziemy częścią zachodniej Europy. Pod wrażeniem tego, że Rosja w pokojowy sposób wycofała oddziały Armii Czerwonej z Polski, Czechosłowacji i innych krajów byłego Układu Warszawskiego oraz tego że Związek Radziecki się rozpadł, uznaliśmy, że mamy gwarancję pokoju, że okropności gorącej i zimnej wojny już nie mogą nas przewrócić, że mamy mocnych sojuszników i doczekamy się, że nasze demokratyczne kraje przystąpią do odpowiednich paktów i wspólnot gwarantujących naszym biednym, sponiewieranym przez sowiecki komunizm społeczeństwom niepodległy, pokojowy rozwój i dostatnie bezpieczeństwo.
Najpierw Polska, Czechy i Węgry w 1999 roku przystąpiły do Sojuszu Północnoatlantyckiego czyli NATO, a w 2004 roku, w połowie tego trzydziestolecia, państwa naszego regionu zostały przyjęte do Unii Europejskiej. Już wtedy stało się to solą w oku Putina, który rozszerzanie NATO i Unii Europejskiej o niektóre państwa byłego bloku komunistycznego uznawał za szkodliwe i wrogie dla Rosji. Rosję postanowił bowiem Putin odbudować jako imperium o terytorium od Władywostoku na wschodzie po Lizbonę na zachodzie, wszelkimi możliwymi środkami, także przestępczymi, zbrodniczymi i ludobójczymi. W związku z tym szczególnie bolesne było dla niego istnienie Ukrainy jako niezależnego, niepodległego państwa, o odrębnej tożsamości, polityce i kulturze, które powstało w 1991 roku, po rozpadzie Związku Radzieckiego. W tamtych czasach Polacy, Czesi, Słowacy, Węgrzy, a nawet Niemcy po zburzeniu muru berlińskiego i zjednoczeniu Niemiec, zajęci swoją niepodległością, wolnością i demokracją, wewnętrzną polityką, gospodarką z wolnym rynkiem i prywatyzacją, nie chcieli już myśleć o tym, co się dzieje za wschodnimi granicami, na terenie rozbitego imperium sowieckiego, które wreszcie przestało naszym, rzekomo już wolnym i demokratycznym krajom zagrażać, bo tam wszyscy też zajęci byli swoimi sprawami po rozpadzie ZSRR. O to właśnie chodziło: by każdy mógł swobodnie się zajmować swoimi sprawami, swoimi interesami, swoimi ideami, bez dyktatu i przymusu, według swojego rozumu. Niezależnie, samorządnie, a w Polsce – jakżeż to wydawało się chrześcijańskie i szlachetne – także solidarne.
Odzyskaliśmy wolność, ale stale brakowało nam odpowiedzialności, wyobraźni, empatii, dbałości o dobro wspólne i zasoby, których było coraz mniej, zwłaszcza dbałości o przyrodę, którą stale eksploatowaliśmy i niszczyliśmy, jak to coraz lepiej widać choćby w Beskidach. I tak żyliśmy tutaj, czasem żywotem człowieka niby to poczciwego, a czasem bardzo, bardzo niepoczciwego, samolubnego, złośliwego. Przy czym cały czas jechaliśmy na rosyjskich paliwach, od rosyjskiego gazu, ropy, a nawet węgla uzależnieni. I rosyjskie paliwa zdeterminowały nasz los, nawet gdy już nasze państwa były w NATO i w Unii. I rosyjska bomba atomowa w rękach dyktatora-terrorysty i ludobójcy, który stopniowo szykował się do ataku. Żyliśmy krótkowzrocznie, wciąż przymykając oczy na szemrane interesy, ciemne zabobony, brudną politykę i jawne bezprawie. Dla świętego spokoju ulegając bezduszności obłudnego systemu, mechaniczności przyzwyczajeń, nieuchronności uzależnień, dyktaturze tradycji, namolności propagandy i popkultury, przymusowi zakupów, naiwności własnych mniemań, głupocie rozrywki. Zmęczyło nas to wszystko. A ile wysiłku poszło na marne? Ile kosztowało nas to zdrowia? Nasza rzeczywistość była podminowana ruskimi paliwami. To musiało kiedyś wybuchnąć. To musiało kiedyś walnąć, wystrzelić, jak ta strzelba w sztuce teatralnej, którą ktoś nie dla ozdoby powiesił na ścianie w pierwszym akcie.
Opisać w skrócie, na jednej stroniczce, trzydzieści lat tzw. historii, całą epokę, a przy tym połowę własnego życia, to – jak powiedziałby Jerzy Pilch – nic nie opisać, to nic nie powiedzieć, a właściwie: to powiedzieć głupotę. Jedno jest pewne. Tak być to już nie będzie. Będzie inaczej, będzie gorzej, ale czy musi być głupiej? Teraz mamy z tyłu głowy pandemię, wojnę, inflację, drożyznę. Ale co mamy z przodu głowy? Ludzką twarz? Jasne czoło? Bystre oczy? Dobre słowo? Zabezpieczcie siebie i bliskich na zimę, zorientujcie się, gdzie jest wasz schron, sprawdźcie, kto was oszukuje, spróbujcie wreszcie ustalić, co jest dobre, a co złe, czy rzeczywiście potrzebujecie aż tyle. Co jest najważniejsze? Zorientujcie się na jakim świecie żyjecie i czy chcecie, żeby właśnie taki był wasz świat, wasze miasto, wasze osiedle, wasza wieś i wasz dom. Póki jeszcze Voldemort Putin nie odpalił swojej bomby.
Tomasz Olszar