„Tożsamość w zagrożeniu”

0
485
- reklama -

Spotkaliśmy się w Słupsku. Opowieści osadników. 

Barbara Dolata, wstęp Dorota Hanowska

cz. V –  Droga do Kazachstanu i z powrotem.

Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku uczestniczy w międzynarodowym projekcie „Tożsamość w zagrożeniu” – „Identity on the line” (I-ON) finansowanym przez Unię Europejską z podprojektem „Powojenne osadnictwo w Słupsku”. Cały projekt realizowany jest od 2019 roku, zakończony zostanie w 2023 roku. Jego częściowe podsumowanie odbyło się 15 lipca 2021 roku prezentacją wystawy i filmu pod wspólnym tytułem „Spotkaliśmy się w Słupsku. Opowieści osadników”, które można oglądać w Białym Spichlerzu do marca 2022 roku. Przedsięwzięcie to jest cały czas kontynuowane, a cele jakie nam przyświecają to kolejne nagrania i opracowanie wywiadów z nowymi uczestnikami projektu oraz upowszechnianie wiedzy na temat osób, które zamieszkały w Słupsku po 1945 roku oraz ich kolejnych pokoleń.

Dzięki udziałowi w projekcie poznaliśmy osobiste historie ludzi, którzy tu przyjechali i pozostali w wyniku zakończenia drugiej wojny światowej: jakie były ich powody sprowadzenia się tutaj i konsekwencje tych decyzji, co pozostawili i co przywieźli ze sobą oraz co zastali w swoim nowym domu. Dowiedzieliśmy się, jak doświadczenie migracji wpłynęło na życie całych rodzin i czy jego ślady ciągle mają znaczenie dla  młodych słupszczan. 

Opisywany projekt umożliwia starszym i młodym ludziom poznanie historii regionu z perspektywy relacji pierwszych osadników, ludzi, w których indywidualne życiorysy wpisała się wielka historia całego narodu. Zwłaszcza młodzi ludzie będą mieli okazję porównać wiedzę uzyskaną na lekcjach historii z doświadczeniami konkretnych, znanych im na co dzień osób, które budowały od podstaw powojenną słupską społeczność. Spotkania i rozmowy ze świadkami historii (oral history) są doskonałą metodą zachęcenia do poznawania historii rodziny, miejsca i regionu. Tym razem o wspomnienia związane z wędrówką na Pomorze i w konsekwencji do Słupska poprosiliśmy Barbarę Dolatę.

Urodziłam się w Choroszczy – miasteczku koło  Białegostoku, trzy miesiące przed wybuchem II wojny światowej. Byłam jedynaczką – siostra zmarła pięć miesięcy przed moim urodzeniem. Tata pracował w firmie budowlanej, mama w Szpitalu Psychiatrycznym jako starsza sanitariuszka. Po zajęciu terenów wschodnich przez armię czerwoną, ojciec, jako  żołnierz kampanii wrześniowej i członek organizacji „Strzelec”, w listopadzie 1939 roku został aresztowany i ślad po nim zaginął. O jego losie dowiedziałam się, jak byłam dorosła, gdy spotkaliśmy się w 1971 roku. Po aresztowaniu został skazany i wywieziony do „gułagu” – ciężkiego obozu pracy przymusowej koło Workuty. Po 10 latach został zwolniony bez prawa opuszczania republiki i ZSRR.  

Mama nadal pracowała w szpitalu na swoim stanowisku. 12 kwietnia 1940 roku w środku nocy zostaliśmy wyrwani ze snu przez enkawudzistów (żołnierz pracownik NKWD), którzy dali nam pół godziny na spakowanie rzeczy i wywieźli mnie z mamą i mamy siostrą 19-letnią Heleną na stację kolejową w Białymstoku. Oczywiście to wszystko wiem z przekazu mamy i cioci. Na dworcu spotkałyśmy się z dziadkami (rodzicami taty) oraz mamy kuzynkami, które były z małymi dziećmi. Na szczęście całą naszą rodzinę (łącznie 11 osób) załadowano do jednego bydlęcego wagonu, który dzieliliśmy z innymi rodzinami. W wagonie panowała ciemność, okna umieszczone wysoko pod sufitem były zabite deskami. Nie było światła, ogrzewania ani toalety, którą zastępowała dziura w środku podłogi. Panował głód, ciasnota, zimno – jechaliśmy razem stłoczeni, starcy, dzieci, chorzy i zdrowi. Raz dziennie dostarczano wiadro gorącej wody a po tygodniu podróży słone, suszone ryby. Wielu nie przeżyło tej podróży, ich ciałami wyrzucanymi na śnieg usłano trasę naszego przejazdu. Po 2 tygodniach dotarliśmy do miasta Pawłodar w Kazachstanie położonego nad rzeką Irtysz. Była to północna cześć Kazachstanu  – stepowa o kontynentalnym klimacie – latem były upały przekraczające 40 stopni, a zimą mróz do  -50 stopni. Rozmieszczono nas po różnych kołchozach do których dowieziono nas ciężarówkami. Nas umieszczono na fermie obejmującej wielkie gospodarstwo rolno-hodowlane koło miejscowości Ekibastus. Na lokum całej grupie zesłańców przydzielono cielętnik, z którego trzeba było usunąć zwierzęce odchody i go wyczyścić. Zrozpaczonym przybyszom z pomocą przyszli miejscowi mieszkańcy. Mama z ciocią pracowały latem przy pracach polowych a zimą przy obrządku bydła. Pod koniec 1941 roku przeniesiono nas do kalininskiego sowchozu. Znajdował się tam szpital, w którym mama z ciocią dostały pracę jako praczki. Zamieszkałyśmy tam w ciasnym kantorku przy pralni, w którym mieściły się tylko dwie prycze i mały stół. Mnie umieszczono w dziennym żłobku (jasle). 

W 1942 roku zimą zmarł mój dziadek a babcia zamieszkała z drugą synową i wnukiem, z którymi w 1946 roku  powróciła do Polski do swojego domu.  Od 1943 roku nasze warunki nieco się poprawiły. Za taty garnitur, buty i koszule mama uzyskała zgodę na zmianę miejsca pobytu. Przeniosłyśmy się do Pawłodaru – osiedle Elewator. Mama dostała pracę jako „gruszczyk” – tragarz w brygadzie kobiet rozładowujących wagony i barki docierające rzeką ze zbożem i żywnością. Praca była bardzo ciężka i niebezpieczna. Dźwigała na plecach worki ważące 50 i więcej kilogramów. Jako zapłatę za tą ciężką pracę otrzymywała przydział 600 g czarnego chleba. Codzienność tamtych lat, to wieczny głód, strach i choroby – zwłaszcza tyfus. Mama zachorowała na tyfus plamisty – najgroźniejszą jego odmianę. Leżała długo w szpitalu, w tym 2 tygodnie nieprzytomna z wysoką gorączką. Nie było żadnych leków, organizm sam musiał stoczyć walkę z chorobą, mamie się to udało. Do szpitala trafiła też ciocia, tylko z jego lżejszą odmianą. Ja zostałam pod opieką rodziny Fronczaków, z którymi wspólnie zajmowałyśmy 12-metrową izbę w baraku należącym do Elewatora. Mieszkaliśmy w 8 osób. My i pani Franczakowa z czwórką dzieci w wieku 5-17 lat. Najmłodszy, rok starszy ode mnie Władek był moim nieodłącznym towarzyszem zabaw. Pamiętam jak mamę przywieźli „podwodą” (wóz drewniany)  ze szpitala, nie poznałam jej. Była bardzo wychudzona z ogoloną głową i nie mogła chodzić, podpierała się kosturem. Od długiego leżenia wywiązała się zakrzepica nóg. Ciężki stan zdrowia mamy nie pozwalał jej na powrót do dawnej pracy. Na szczęście dyrektor Elewatora okazał się ludzki i skierował mamę do lżejszej pracy przy sortowaniu i naprawie worków. Cały czas jednak doskwierał nam głód – przydział chleba zmniejszono do 400 g. Zaczynamy żyć z podkradanego zboża lub mąki – resztki wytrzepane ze szwów i rożków worków oraz z kradzionych worków. Worki sprzedawano a dla kupujących stanowiły materiał na bieliznę i odzież. Był to proceder bardzo niebezpieczny, groził za to sąd i więzienie. Trzeba było zacierać ślady i kradzione trofea przechowywać w różnych skrytkach poza domem. Rewizje osobiste i pomieszczeń mieszkalnych były przeprowadzane bardzo często, głównie nocą. Do dziś ten strach prześladuje mnie we snach. Ciocia Helena umiała szyć i właśnie w takim „workowym” ubraniu z plecakiem, w którym było trochę sucharów, bielizna na zmianę i łyżka, którą dostałam na drogę od zaprzyjaźnionego Polaka – zesłańca z czasów rewolucji – wracałam do Polski. 

W 1945 roku wiosną zorganizowano przedszkole dla polskich dzieci, do którego uczęszczałam całe lato, do czasu wyjazdu do Polski. Miałyśmy tam polską wychowawczynię  z którą już jako dorosła osoba spotkałam się na Zjeździe Pawłodarczyków w 1997 roku w Kiekrzu koło Poznania. W maju 1945 roku otrzymałyśmy zaproszenie od dziadka – mamy ojca – wydane przez władze Grodna zezwalające na wyjazd do Grodna, w którym mieszkali rodzice mamy. Ogarnął nas stan euforii – koniec wojny, wreszcie wracamy do Polski. Jeszcze nie wiedziałyśmy, że Grodno znalazło się poza jej granicami. Trwały gorączkowe przygotowania do wyjazdu, suszenie sucharów i robienie zapasów na podróż. Po załatwieniu wszystkich formalności z miejscowymi władzami i uzyskaniu pozwolenia na wyjazd, w ostatnich dniach września ruszyłyśmy w drogę powrotną do kraju.  Do pociągu odprowadzili nas współmieszkańcy baraku, a Kozaczka, która często dawała mi „kubaczok” mleka przyniosła woreczek „bursaków” – małych pączków smażonych bez nadzienia na tłuszczu. Cieszyłyśmy się nimi tylko do Tatarska, ukradziono je przy przesiadce. Nie rozpaczałyśmy, lecz pomyślałyśmy, że ukradł je ktoś bardzo głodny. Trasa powrotna była następująca:  Pawłodar – Tatarsk – Omsk – Czelabińsk – Ufa – Kazań – Moskwa i dalej przez Wilno do Grodna. Jakoś ta podróż różniła się od poprzedniej. Jechałyśmy przeważnie wagonami osobowymi z oknami, przez które podziwiałyśmy piękno ”tak nieprzyjaznej nam ziemi”. Kiedy przedostaliśmy się przez góry Ural – pamiętam jak mama powiedziała: – Basiu, przyglądaj się i podziwiaj ten piękny krajobraz, bo już nigdy takich widoków możesz nie zobaczyć. Krajobrazy były zjawiskowe i dla mnie nieznane, przecież dzieciństwo spędziłam na dzikim stepie, a przyszłość była nieznana.

Do Grodna dotarłyśmy 15 października 1945 roku i dziadków już nie zastałyśmy, miesiąc wcześniej wyjechali transportem na tzw. ziemie odzyskane. Zamieszkałyśmy u mamy bratowej. Ze względu na moją chorobę – odra z powikłaniami – pobyt nasz przedłużył się w Grodnie o pół roku. Wreszcie 25 czerwca 1946 roku dotarłyśmy szczęśliwie do dziadków mieszkających w Słupsku przy ul. Gdyńskiej. Zajmowali mały domek, w którym początkowo zamieszkało nas razem 13 osób, było ciasno ale radośnie – byliśmy szczęśliwi, że jesteśmy razem, tylko brakowało mi taty. Od września 1946 roku rozpoczęłam edukację w Szkole Podstawowej nr 2 a następnie w Technikum Rachunkowości, które ukończyłam w 1957 roku z tytułem „technika bankowego”. Rozpoczęłam dorosłe życie. Małżeństwo, macierzyństwo i praca wypełniały moje życie. Zawodowo związałam się ze spółdzielczością, w której przepracowałam do emerytury. Byłam kresowianką, a Słupsk pokochałam jak miasto rodzinne, to tu przeżyłam całe swoje życie. 

Słupsk był piękny nazywano go „małym Paryżem”, chociaż szpeciły go ruiny starówki ze starym rynkiem w środku, który w pierwszych latach po wojnie był wielkim targowiskiem. Pamiętam te ruiny, które obejmowały tą część miasta do ul. Garncarskiej oraz zerwany most koło Straży Pożarnej. Chodziło się po nim po ułożonych kładkach. I ulice: Wojska Polskiego i Sienkiewicza z przepięknymi ogródkami ogrodzonymi wymyślnymi metalowymi płotkami, stare kino „Polonia” i nowo wybudowane z panoramicznym ekranem „Milenium”, do którego przyjeżdżali widzowie z innych miast pomorskich. „Zieloną budkę” z ciastkami oraz Stary Teatr przy obecnej ul. Jagiełły, gdzie odbywały się koncerty i przedstawienia z udziałem znanych gwiazd scen polskich, stylową kawiarnię „Franciszkańską”  i restaurację „Metro” słynące ze swej wyśmienitej kuchni w której królował mistrz Czarnecki. Kursowały stare tramwaje, które po wyjeździe z Nowej Bramy kierowały się: nr 1 w kierunku dworca a nr 2 do końca ul. Szczecińskiej. Miasto tętniło życiem, rozwijało się, powstawały kolejno nowe zakłady pracy i osiedla mieszkaniowe, przybywało mieszkańców. Słupsk rozrastał się i piękniał, w pewnym okresie mówiło się, że w Polsce jest 48 województw i „księstwo słupskie”. 

W Słupsku spotkałam i poznałam wielu wspaniałych ludzi, z niektórymi przyjaźnimy przez całe nasze dorosłe życie do dziś. Wolny czas na emeryturze poświęcam pracy społecznej w organizacjach kresowych Związku Sybiraków i Towarzystwie Przyjaciół Wilna i Grodna. W środowisku tym poznałam ludzi z podobną do mojej historii życia, z przesiedleńcami z kresów, którzy jak ja zostali wyrwani z „gniazd ojczystych” a w mieście nad Słupią znaleźli swój drugi dom. Łączy nas podobny los, lubimy być razem. Wspólnie zwiedzamy Polskę, dawne polskie kresy i kraje UE. Razem wyjeżdżamy do teatrów i oper do Gdańska, Poznania i Warszawy. Bierzemy udział we wspólnych biesiadach kresowych i „kaziukach nad Słupią” w lasku północnym. Spotykamy się często i wspominamy nasze dzieciństwo, młodość i dorosłe życie, które przeżyliśmy w Słupsku, w mieście, które uważam za moje miasto i w nim chcę pozostać do końca mego życia i jeszcze dłużej. Na zakończenie moich wspomnień dziękuję mojej mamie, bo dzięki jej wielkiej miłości, determinacji i heroizmowi przeżyłam zesłanie i wróciłam do Polski. 

PS. Tym krótkim wspomnieniem pragnę podziękować gorąco pani Dorocie Ciecholewskiej Hanowskiej z MPŚ w Słupsku za zachęcenie mnie do opisania kolei mojego życia. 

Barbara Dolata, Słupsk 14.11.2021

Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku
ul. Dominikańska 5-9, 76-200 Słupsk
tel. 59 842 40 81 lub 59 842 40 82
e-mail: muzeum@muzeum.slupsk.pl

- reklama -

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here