Miasto przyszłości? Betonowe myślenie w sercu Słupska

0
2049

Stary Rynek w Słupsku jest niemal gotowy. Gotowy – choć do czego, trudno powiedzieć. Zamiast tętniącego życiem, zielonego serca miasta, dostaliśmy zimną, bladą taflę kamienia, która w słoneczne dni odbija światło niczym lotnisko dla helikopterów. Idealne miejsce na letnią „saunę miejską”, bez cienia, bez oddechu, bez duszy – czyli dokładnie tak, jak wyobrażają sobie „nowoczesność” urzędnicy
z przetargów.

Miejskie rynki? Kojarzą się z gwarem, chaosem, z ludźmi, którzy w nich żyją. Słupski Stary Rynek? To przede wszystkim porządek. Kamienny, sterylny porządek. Zrewitalizowany
z rozmachem – z daleka wygląda to na odwagę, z bliska na obsesję na punkcie czystości
i przewidywalności. Minimalistyczny do bólu, konsekwentny jak dobrze skrojony mundurek. Tak bezpieczny, że ani trawa, ani chwast, ani nawet pojedynczy listek nie śmie zaburzyć tej perfekcyjnej sterylności.
Zieleń? Owszem, występuje. W sensie – jest obecna, ale ściśle reglamentowana. Ten skwer przypomina raczej muzealną wystawę botaniczną niż żywą przestrzeń miejską. Można oglądać, podziwiać, nawet sfotografować, ale niech nikt nie śmie oczekiwać, że ta zieleń będzie miała czelność rosnąć swobodnie. Tu natura została oddelegowana do roli dekoracji – ma być nienaganna, podporządkowana geometrii i niekłopotliwa.

A jeśli już coś się pojawia – drzewko, krzew, sadzonka – natychmiast zostaje otulone szczelnym pierścieniem kamienia, jakby miało uciec albo, co gorsza, rozrosnąć się poza przewidziany z góry promień. Nie ma tu miejsca na troskę o naturalny rozwój – to przejaw obsesyjnej potrzeby ujarzmienia, podszyty elementarnym brakiem zrozumienia dla żywej materii przyrody. Zieleń w tej wersji miasta to nie sprzymierzeniec, ale podejrzany element, który trzeba zawczasu unieruchomić – najlepiej jak eksponat w gablocie lub jak martwą dekorację w urnie pamiątkowej.

I to wszystko w miejscu, gdzie tradycja obcowania z naturą – z lasem, łąką, ziemią – jest organiczna, osadzona w pokoleniach, oddychająca tą samą rytmiczną ciszą, co jeziora
i torfowiska. Gdzie przestrzeń zielona nie była nigdy „aranżowana”, lecz współtworzona
z pokorą wobec cykli, z szacunkiem dla dzikości. Tymczasem tu, w sercu naszego miasta, przyroda została potraktowana
z takim samym zaufaniem, jakim obdarza się chwasty na cmentarzu. Wykarczować, wyrównać, wysypać kamieniem. Niech wygląda schludnie. I niech się przypadkiem nie rusza. W upał Stary Rynek będzie raczej egzekwować ciszę i dyscyplinę niż zapraszać do odpoczynku.
Nad tym wszystkim królują one – latarnie. Smukłe, cienkie, wygięte jakby pod ciężarem całego absurdu tego projektu. Miało być „nowocześnie” – wyszło jak scenografia do postapokaliptycznego dramatu. Zamiast świecić i dawać poczucie bezpieczeństwa, przypominają raczej coś pomiędzy żurawiem budowlanym a szubienicą. W dzień rzucają długie cienie melancholii, w nocy… cóż, też raczej nie rozweselą spacerowiczów. Ich forma kradnie wzrok, ale nie tam, gdzie by się chciało patrzeć.

Czy to jest rewitalizacja? A może raczej „rewitalizacja” – ta z ironicznym cudzysłowiem, czyli wybetonowanie wszystkiego, co żywe, w imię „estetyki”, wygody przetargowej
i modernizmu z epoki, gdy nowością był granit zamiast trawy. Władze miasta tłumaczą się, że „tak było zawsze” i że „tak robią inni”. A to już nie tłumaczenie, to formułka szkolna, która obraża inteligencję mieszkańców i ich zdrowy rozsądek. Słupszczanie nie prosili
o cuda – wystarczyłaby odrobina wyobraźni, trochę cienia i kawałek trawnika, który nie byłby tylko ozdobnym elementem w katalogu. A nowoczesne miasta nie boją się trawy – one ją kochają, pielęgnują, celebrują. Zieleń to dziś nie dekoracja, lecz ratunek. Każdy skrawek ziemi, który potrafi złapać wodę, dać chłód i oddech, to dziś zasób strategiczny.
To nie poezja, to twarda wiedza urbanistów, klimatologów i mieszkańców, którzy w upalne dni uciekają z betonowych pustyń szybciej niż z przereklamowanego osiedla bez drzew.

A w Słupsku? Klimat rozgrzewa się nie od innowacji, lecz od napięć między mieszkańcami
a decydentami. Rynek, który mógłby być przestrzenią wspólnoty, edukacji, pamięci i życia, jest scenografią do futurystycznego dramatu o mieście bez właściwości. Zero opowieści. Jakby ktoś chciał powiedzieć: „Nie myślcie, nie czujcie, po prostu patrzcie, jak ładnie się błyszczy”.

Komentarze mieszkańców na forach społecznościowych to raczej lament niż entuzjazm – ten ostatni to rzadkość, bardziej przypadek niż reguła. Krytyka płynie wartkim strumieniem, tak wartkim, że trudno uwierzyć, że miasto jeszcze nie zniknęło pod tą falą oburzenia. To nie są jęki sfrustrowanych aktywistów – to głos ludzi, którzy znają ten Rynek najlepiej
i codziennie czują go pod stopami. Ale niektórych ta krytyka nie rusza – bo jej nie słyszą, bo ignorują, bo przecież „wszystko zgodnie z projektem”.
Władze traktują ten sprzeciw jak irytujące bzyczenie muchy – może przejdzie, może uda się zagłuszyć kolejną broszurą promocyjną. Ale prawdziwa rewitalizacja zaczyna się od rozmowy, refleksji i pytania: komu i czemu ta przestrzeń ma służyć?

Tymczasem współczesne miasta, które naprawdę myślą o przyszłości, podchodzą do zieleni miejskiej zupełnie inaczej. To już nie jest tylko dodatek – to priorytet, często kwestia przetrwania i komfortu życia. Wrocław na przykład zainwestował w rewitalizację parków
i zieleńców, wprowadzając zielone dachy i ogrody deszczowe, które zatrzymują wodę
i ochładzają mikroklimat. Podobnie Poznań – tamtejsze inwestycje w „zielone przystanki” oraz odbetonowywanie przestrzeni pozwalają na naturalną retencję wody i znacząco poprawiają jakość życia mieszkańców.
Do tej grupy miast dołącza teraz także Bielsko-Biała, które właśnie rusza z szerokim programem odbetonowywania miasta. Prawie 82 tysiące metrów kwadratowych nowych terenów zielonych i zielonych przystanków zostanie zaprojektowanych tak, aby zatrzymywać wodę opadową w miejscu jej spadku – po doświadczeniu powodzi, spowodowanej ulewnymi deszczami, miasto postanowiło zainwestować w rozwiązania zapobiegające powtarzaniu się takich katastrof.

To jest kierunek, w którym powinni iść wszyscy – także Słupsk. Betonowa pustynia
z granitu może i wygląda schludnie na zdjęciu z drona, ale nie daje szans na ochłodę.

A przecież Słupsk ma dobre doświadczenia w trosce o zieleń. To nie jest przecież miasto bez zieleni – wręcz przeciwnie, jak na swój rozmiar, ma jej naprawdę dużo. W wielu miejscach podejście ratusza do zieleni jest godne szacunku: mamy parki, bulwary, które dają cień, liczne wyspy zieleni, a także coraz więcej projektów retencyjnych, od dużych inwestycji po drobne lokalne działania dofinansowywane zewnętrznymi środkami.
Ta miejska zieleń potrafi być mądra, funkcjonalna, żywa i przyjazna ludziom.
Więc tym bardziej boli, że tych dobrych wzorców i praktyk nie przeniesiono właśnie tutaj – na Stary Rynek. Przecież to miało być serce miasta, miejsce spotkań, wizytówka i symbol naszej wspólnoty. A zamiast tego mamy betonowy test wytrzymałości na upał i pustkę estetyczną, która odbiera oddech.

To rozczarowuje i smuci, bo mogło być inaczej. Mogło być zielono, przyjaźnie, żywo – a jest kamiennie i bez wyrazu.
Ostateczny efekt inwestycji na Starym Rynku przypomina zagubiony projekt z przełomu lat 90. i 2000, gdy „nowoczesność” oznaczała stal, szkło, granit i „zero zieleni, bo liście brudzą”. Ale jest 2025. Nowoczesność ma zupełnie inny kostium – zieleń, cień, retencję wody i adaptację do zmian klimatycznych. I co najważniejsze – służy ludziom, nie tylko PowerPointowym tabelkom.

Słupski Stary Rynek to dziś zmarnowana szansa i gorzka lekcja. Dla mieszkańców, którzy już nie dadzą się zbyć hasłem „będzie pięknie”. Dla projektantów, którzy może kiedyś wybiorą się na warsztaty z empatii. I dla władz, które powinny zrozumieć, że zarządzanie miastem to nie tylko procedura i przetarg, ale przede wszystkim ludzie.
Oczywiście, zawsze można powiedzieć: „Mamy przecież parki, mamy drzewa. Gdzieś tam, poza kadrem”. Można się przenieść gdzie indziej, jeśli przeszkadza blask granitu.
Te posadzone w betonowej ramie drzewka może kiedyś wyrosną i dadzą cień – za dekadę, dwie, trzy. W tempie, w jakim tu rozwijać będzie się zieleń, nawet kaktus rozważy emigrację. Ale nie martwmy się! Będzie fontanna, kurtyny wodne, zraszacze i mgiełki – ten symboliczny chłód nowoczesności, który potrwa pięć minut, zanim wyparuje. Bo to nie jest projektowanie dla ludzi, to projektowanie dla makiet, dronów i folderów na konferencje.

Mam więc propozycję. Zapraszam władze miasta na kawę. W samo południe. Na Słupski Rynek. Nie w marcu, nie w lutym, ale w lipcu czy sierpniu, kiedy granit zamienia się w patelnię, a cień można znaleźć tylko w wyobraźni. Usiądźmy razem na tych betonowo-drewnianych meblach i porozmawiajmy o przyszłości. O mieście. O rewitalizacji.
O tym, czy naprawdę o to nam chodziło. I kto jeszcze ma siłę udawać, że wszystko jest w porządku.

 

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here