Zaklęci w nienawiści. Gaza, raport i nasza odpowiedzialność

0
146
Dzieci ranne od ostrzału przetransportowane do szpitala Al-Shifa w Gazie — tam, gdzie łóżek brak, a ból mierzy się godzinami. / Źródło: Ali Mahmoud / AP (ABC News)

Pisząc ten tekst, wiem jedno: algorytmy nie lubią Gazy. Wystarczy skomentować na Facebooku wiadomość o kolejnym nalocie, udostępnić raport o zabitych dzieciach, by natychmiast zobaczyć, jak spadają zasięgi. Tak działają cyfrowe bramy XXI wieku – cenzorzy ubrani w kod, strażnicy w skórze matematycznych wzorów. To oni decydują, o czym społeczeństwo ma rozmawiać, a co ma zniknąć w cyfrowym niebycie. Gaza stała się tam treścią niepożądaną, wyrzuconą na margines jak odpad, którego nikt nie chce oglądać. Najlepiej ukryć ją głęboko pod dywanem naszych internetowych tablic, tak by nie psuła nastroju, nie burzyła iluzji normalności i nie przeszkadzała w scrollowaniu kolejnych reklam
i uśmiechniętych zdjęć znajomych.

I wtedy pada to wieczne pytanie: co nas, w Słupsku, może obchodzić Gaza? Mamy własne drogi z dziurami, niekończące się problemy z ringiem, lokalne spory o granice miasta
i rachunki, które rosną szybciej niż pensje. Ale to pytanie jest pułapką – wygodną wymówką, by odwrócić wzrok. Bo historia nigdy nie pyta, gdzie stałeś geograficznie. Historia pyta, gdzie stałeś moralnie.

Jeśli umierające dzieci w Gazie nie obchodzą nas dlatego, że dzieli nas trzy i pół tysiąca kilometrów, to dlaczego miałyby obchodzić nas jakiekolwiek inne ofiary przemocy?
W świecie oplecionym siecią handlu, energii, propagandy i informacji odległość jest iluzją. Gaza jest zawsze bliżej, niż nam się wydaje – nie na mapie, ale w pytaniu o naszą zdolność do współodczuwania i nazywania rzeczy po imieniu.
Tu, na naszym lokalnym podwórku, sprawa może wydawać się abstrakcyjna. Ale w istocie to test, czy mamy odwagę mówić o zbrodni, gdy świat próbuje przykryć ją warstwą eufemizmów, komunikatów prasowych i cyfrowych filtrów. W tej wojnie decyduje się coś więcej niż los jednego miasta czy regionu – decyduje się, czy wspólnota międzynarodowa zachowała jeszcze elementarną zdolność rozróżniania prawdy od kłamstwa.
A imię tego, co dzieje się w Gazie, brzmi coraz wyraźniej i nie da się go już zagłuszyć: ludobójstwo.

Można próbować zaklinać rzeczywistość, tak jak dzieci zasłaniają oczy, wierząc, że wtedy same stają się niewidzialne. Można powtarzać, że wszystko jest w porządku, że wojsko nie celuje do cywilów, że strzały w głowy i piersi dzieci to „przypadek”, „efekt uboczny” wojny. Można. Ale rzeczywistość – ta krwawa, uparta i nieprzyjemna – wraca drzwiami, oknami
i raportami. Najnowszy raport opublikowany przez holenderski de Volkskrant, powtarzany
w Al Jazeerze, Anadolu Agency czy Guardanie, roztrzaskuje te iluzje na kawałki.

Lekarze – ci, którzy zamiast politycznych sloganów mają przed oczami rozcięte ciała, krzyki rodziców i statystyki zapisane na kartach wypisów medycznych – mówią jasno: ponad sto dzieci w Strefie Gazy zginęło od pojedynczych postrzałów w głowę lub klatkę piersiową.
To nie jest wzór, który powstaje przypadkiem. To nie są „kolateralne szkody”.
To jest precyzja, chłód i celowanie. Z raportu bije coś jeszcze – coś, czego nie da się wytłumaczyć retoryką „prawa do obrony”. To zaplanowana logika unicestwiania.

Ludobójstwo, które dzieje się na naszych oczach

Od miesięcy słyszymy to słowo szeptem, z zastrzeżeniami: „nie przesadzajmy”, „to mocne określenie”, „poczekajmy na sądy międzynarodowe”. Tymczasem Komisja Śledcza ONZ już mówi wprost: to, co dzieje się w Gazie, nosi znamiona ludobójstwa. I choć politycy
i dyplomaci gimnastykują się, by ubierać rzeczy w eufemizmy, lekarze nie mają luksusu metafor. Widzą dziury w czaszkach pięcioletnich pacjentów i wiedzą, że to nie są konsekwencje „przypadkowych starć”.
Mamy więc groteskowy kontrast: świat dyplomatycznych konferencji, gdzie każde słowo waży się na aptekarskiej wadze, i świat sali operacyjnej w zrujnowanym szpitalu, gdzie krew płynie szybciej niż da się ją zatamować. Między nimi rośnie przepaść cynizmu.

Propaganda, która uczy zapominać

Ale to nie wszystko. Równolegle do tych faktów działa inny front wojny – propaganda izraelskiego rządu. Ta szczególna machina narracyjna wmawia obywatelom, że „nie ma cywilów w Gazie”, że każde dziecko jest w istocie „małym terrorystą” albo „żywą tarczą”. Takie słowa padają w mediach, w komunikatach polityków, w szkolnych podręcznikach
i wieczornych wiadomościach. To jest propaganda, która uczy odczłowieczania. Zawsze zaczyna się od języka: najpierw przeciwnik staje się „robakiem”, „zagrożeniem”, „innym”,
a potem staje się celem. Historia zna ten mechanizm aż za dobrze.

Co więcej, propaganda ta ma podwójne zadanie: przekonać Izraelczyków, że są ofiarami oblężonej twierdzy, a resztę świata – że każda krytyka to antysemityzm. Tak się zamyka szczelny krąg. Kto pyta o dzieci z postrzelonymi głowami, ten rzekomo „nie rozumie kontekstu”. Kto domaga się śledztwa, ten podobno „kwestionuje prawo Izraela do istnienia”. Retoryka staje się zbroją, a prawda – niebezpiecznym pociskiem, który trzeba zneutralizować.

Wspólna odpowiedzialność

Zachód ma w tej układance rolę niechlubnego widza. Możemy udawać, że „sprawa jest skomplikowana”, że „obydwie strony cierpią”. Możemy nazywać bombardowania „eskalacją” i mówić o „pokoju w perspektywie”. Ale każde kolejne zdjęcie z sali operacyjnej, każdy raport ONZ, każdy wpis lekarza, który trzymał na rękach dziecko umierające od pojedynczego postrzału, pokazuje, że to nie jest zwykła wojna. To jest metodyczne niszczenie. Nie da się już mówić, że „to nie ludobójstwo”. Można to negować tylko
z tchórzostwa, oportunizmu albo ślepoty.

A tymczasem w Gazie właśnie dzieją się kolejne sceny apokalipsy. Palestyńskie źródła podały, a izraelski „Jerusalem Post” potwierdził, że czołgi IDF wjechały do centrum miasta Gaza. Skala ofensywy w północnej części Strefy osiągnęła poziom „niewidziany w ciągu ostatnich dwóch lat”.
Izraelskie siły lądowe kierują się w stronę centrum miasta, a w najbliższych dniach liczba żołnierzy ma wzrosnąć. „Gaza płonie” – napisał minister obrony Izraela Izrael Kac na platformie X, dodając, że armia „uderza żelazną pięścią” i „walczy dzielnie, by pokonać Hamas”.
Po drugiej stronie tej opowieści są liczby i słowa bez filtrów propagandy: co najmniej 40 zabitych cywilów tylko w czasie porannego szturmu, według strony palestyńskiej. Do ataku czołgów dołączyły naloty lotnictwa. „Niszczą bloki mieszkalne, filary miasta, meczety, szkoły i drogi. Wymazują nasze wspomnienia” – napisał w wiadomości do agencji Reutera 70-letni Abu Tamer, uciekający z rodziną na południe.
I znowu, jak w raporcie lekarzy, mamy kontrast: z jednej strony polityczne deklaracje
o „żelaznej pięści”, z drugiej – konkretne ulice, konkretne dzieci, konkretne wspomnienia zamieniane w pył.

Ważne jest, by o tym pisać, mówić i czytać. Bo milczenie – jak zawsze w historii –
jest sojusznikiem zbrodniarzy. Jeszcze ważniejsze jest, by odróżniać fakty od propagandy: świadectwa lekarzy i raporty komisji śledczych od politycznych haseł i wojennych komunikatów prasowych.
Żyjemy w epoce, w której prawda nie ginie od kul, lecz od obojętności i algorytmicznego zapomnienia. To nie bomba, ale brak reakcji sprawia, że ofiary umierają po raz drugi –
w ciszy.

I tu nie chodzi tylko o Gazę. Chodzi o to, czy my, w Słupsku, w Warszawie, w Europie, mamy jeszcze odwagę uznać, że świat nie kończy się na naszych granicach administracyjnych. Bo jeśli dzisiaj przełkniemy ludobójstwo ukryte w języku „operacji wojskowych”, to jutro nie będziemy mieli prawa oburzać się na cudzą obojętność wobec naszej własnej tragedii.
Historia pyta zawsze o jedno: gdzie stałeś, gdy ginęły dzieci. I nie ma algorytmu, który mógłby odpowiedzieć za nas.

 

 

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here