O Słupsku do którego warto wracać i warto go pokochać. Z Jolantą Brzozowską rozmawiała Urszula Markowska-Merecka.
Słupsk to dla Ciebie…?
To miasto, w którym nauczyłam się, że tramwaj to nie tylko pojazd, ale również pojęcie czysto abstrakcyjne. To historia moich dziadków – przesiedleńców, którzy nigdy nie przestali tęsknić za domem na Wileńszczyźnie. To dom rodzinny, dzieciństwo, pierwsze wakacyjne miłości – do świeżego powietrza i malin sprzedawanych z koszyka przez panią przy targowisku. Nic się nie zmieniło od czterdziestu lat. No, może poza tym, że dziś odwiedzam już nie rodziców, tylko ich groby. Czas płynie, ale miłość zostaje. I nie pytajmy za co – bo to miłość bezwarunkowa, jak do kota, który właśnie zdewastował ci nową kanapę.
Czasem siadam z kawą przy Nowobramskiej i myślę: „Udało się. Wróciłam. A Słupsk dalej stoi. I to jest największy sukces tego miasta”.
Wyjechałaś, zrobiłaś karierę, prowadziłaś dużą firmę. A jednak wciąż mówisz
o sobie: dziewczyna ze Słupska. To brzmi trochę jak manifest.
Bo to jest manifest. Wyszłam za mąż w 1986 roku. PRL śnił już swój ostatni sen, a my spaliśmy z paszportami pod poduszką. Najpierw Warszawa, potem Londyn, chwilę później – prawie Ameryka. Ale jak tylko Polska się obudziła z tego snu – wróciliśmy. Świadomie. Patriotycznie. I, jak się okazało – nieco naiwnie.
Założyliśmy firmę Zext. Brzmi groźnie? I dobrze. To była struktura z rozmachem: produkcja w Chinach (kiedy Chiny nadal kojarzyły się głównie z Mao), własna marka, kontenery, logistyka, projekty dla dużych sieci. Byłam prezeską, szefową i silnikiem napędowym – wszystko w jednym, bez taryfy ulgowej i bez kadry menedżerskiej z TikToka.
Zext był jedną z trzech największych firm w swoim segmencie w kraju. Tak, wiem – Słupsk się o tym nie dowiedział. Może dlatego, że w Polsce sukces prywatny to nie powód do dumy, tylko do plotki.
Czyli świat zdobyłaś, a potem przyszła refleksja: a może jednak Słupsk?
Dokładnie tak. Najpierw pojawiło się marzenie, żeby nie tylko zarabiać, ale też oddawać. Kupiliśmy Pałac w Patrykozach – dziewiętnastowieczną perełkę. Ruina? Oczywiście. Ale jak już się zakochasz w ruinie, to trudno potem żyć w deweloperskim apartamencie z widokiem na parking.
Odbudowaliśmy pałac od fundamentów po sztukaterię. Potem był Małuszów. Znów gruz, grzyb i genius loci. Wszystko z własnej kieszeni – bo jak mówi stare przysłowie: „Polak potrafi, ale urzędnik zapyta: po co?”.
W Słupsku też próbowaliśmy. Szukaliśmy zabytku do uratowania. Ale odbiliśmy się od muru. Zimnego, betonowego, opatrzonego pieczątką „do rozpatrzenia w terminie 14 dni roboczych”. Takich, co nigdy nie nadchodzą.
A dziś jesteś z powrotem. Ale nie tylko po to, by pić kawę.
Emerytura to stan ducha, nie wyrok. Od lat propaguję ayurvedę, jeżdżę do Indii, ćwiczę jogę, oddycham głęboko i nie reaguję na absurdy – przynajmniej nie od razu.
A Słupsk? Byłam tu zawsze – duchem. Wspierałam finansowo Muzeum, IV LO, w czasie pandemii – szpital. Teraz jestem babcią i bardzo chcę, żeby moja wnuczka poznała to miasto. Bo Słupsk, choć czasem przypomina zatroskanego emeryta, ma w sobie potencjał na drugą młodość – taką z muzyką, kwiatami i dobrze zrobionym espresso.
Kupuję pomidory w warzywniaku, zapraszam znajomych z Warszawy na wegańskie carpaccio i pokazuję im Biały Spichlerz. A oni przecierają oczy: „To naprawdę Słupsk?”.
Bo – mimo wszystko – potrafi zaskoczyć. I to w najlepszym stylu.
Coraz częściej słyszę, że młodzi szukają spokojnego miejsca do życia. Dlaczego więc nie Słupsk?Można dziś pracować zdalnie, a żyć – lokalnie. Bo mieszkanie z balkonem nie musi kosztować dwóch nerek, a ludzie na ulicy naprawdę mówią „dzień dobry”. I nie tylko mówią – są serdeczni, życzliwi, gotowi pomóc, zagadać, uśmiechnąć się bez powodu. To wcale nie jest takie oczywiste.
No i muzyka! Estrada Młodych na FPP, to mógłby być prawdziwy święty graal młodych talentów. Gdyby tylko ktoś to wykorzystał z wyobraźnią.
Festiwal Komedy? Moi znajomi z Warszawy zjeżdżają tu co roku i są w szoku, że coś takiego w ogóle istnieje. Że nikt o tym nie mówi szerzej, że nie robi się z tego wizytówki miasta. A przecież tu jest potencjał – kulturalny, ludzki, artystyczny. Tylko trzeba przestać się go bać.
Ale Słupsk to chyba nie zawsze pozytywne zaskoczenia?
Zdecydowanie nie. Kocham to miasto, ale nie jestem ślepa. Widzę brudne ulice, rozgrzebane inwestycje, dziury, które same proszą się o wpis do rejestru zabytków. Najbardziej boli rzeź drzew. Pamiętam aleje, które pachniały latem. Dziś przypominają defiladowe pustynie.
I jeszcze ten brak ławek! Czy naprawdę tak trudno uwierzyć, że człowiek czasem chce po prostu usiąść? Moje bycie tutaj to też wyraz niezgody na miałką politykę samorządową.
Ojciec nauczył mnie, że słowo ma wagę – i trzeba za nie odpowiadać. W Słupsku słów bez pokrycia mamy nadmiar. I rosnący deficyt szacunku ze strony władz wobec mieszkańców.
Czy znajdujesz dziś w Słupsku przestrzeń dla siebie?
Oczywiście. Mam tu mieszkanie, inwestuję, mam przyjaciół, którzy są dla mnie jak złoto
z Pomorza. Ostatnia kampania samorządowa otworzyła mi oczy: są tu ludzie mądrzy,
z duszą, z pomysłami. Kochają to miasto – z przekory, a nie z obowiązku.
Szkoda tylko, że nie zaprasza się ich do współpracy. Bo zadają pytania? Bo nie są
„z układu”? Bo nie lubią wyborczej kiełbasy? Ratusz woli ambitnych ludzi na odległość – najlepiej taką, z której można ich sukcesy przypisać sobie.
Co Cię najbardziej irytuje?
To, że mamy ludzi, mamy pomysły – i brak systemowego wsparcia. Od lat rządzi jedna opcja. Radni? Raczej „bezradni”. Głosują tak, by nie było awantury. Demokracja jest –
ale w wersji instant.
Promuje się imprezy ludyczne, bo tam nikt nie zadaje trudnych pytań. A można inaczej. Można stworzyć społeczny komitet, panel różnorodności, zaprosić artystów z wizją. Ale to wymaga odwagi. A w Ratuszu odwaga bywa rzadsza niż szynszyle w Parku Kultury
i Wypoczynku.
Co najbardziej doskwiera Słupskowi?
Brak młodych. Miasto się kurczy, starzeje, traci siłę. A przecież nie jesteśmy skazani na stagnację. Wystarczyłoby pomyśleć – ale łatwiej świętować festyn i podnieść podatki.
Oferta dla rodzin? Symboliczna. Inwestorzy? Omijają Słupsk, bo nie mają tu z kim i dla kogo budować. Osiedla? Traktowane jak źródła dochodu podatkowego. Wieczorem miasto zamiera – jakby ktoś wyłączył prąd. Brakuje tu wizji – a bez niej nawet najładniejsza latarnia świeci w próżnię.
Czy coś się w ogóle zmieniło?
W Ratuszu – nie. To nadal piękny budynek z jeszcze piękniejszym brakiem pomysłów. Władza dzieli, rozdaje, odbiera – wedle uznania. A kto zada pytanie – ten podejrzany. System feudalny, tylko bez zamku i z gorszą pensją.
Słupsk – czy ma kompleks prowincji?
Nie tyle ma, co go pielęgnuje z troską godną bonsai. To naprawdę piękne miasto. Z duszą. Ale zamiast się promować – tłumaczy się, że „nie wypada”.
Zamiast zachęcać – odstrasza. Strategiczne budynki już są w rękach prywatnych. Jeszcze chwila, a to biznes powie nam, czym ma być Słupsk.
A przecież mamy wszystko: rozmiar 20-minutowy (czyli modnie, zdrowo i z klimatem), zaplecze kulturalne, rzekę, historię, Witkacego!
Tylko kto to pokaże światu?
Czy promocja miasta istnieje?
Jeśli promocja miasta istnieje, to działa w trybie incognito – z talentem godnym służb specjalnych. Foldery przypominają instrukcję obsługi pralki: wszystko niby działa, ale człowiek nic z tego nie rozumie. Kubki promocyjne? Odpadają po drugim myciu – dosłownie i w przenośni.
Gdzie są autorskie gadżety z pomysłem? Plakaty od lokalnych grafików, które chce się powiesić nad biurkiem, a nie schować do szuflady? Gdzie pasja, serce, szczypta dowcipu?
Bo tu nie chodzi o pieniądze – tu chodzi o wyobraźnię. A tej, niestety, nie da się kupić w przetargu, ani ująć w tabelce z Excela. A przecież mamy się czym chwalić. Mamy kulturę, historię, ludzi z talentem i miasto, które nie jest anonimowe – tylko po prostu nieśmiałe.
Dlaczego więc traktujemy promocję jak temat tabu? Nie mówimy, nikt nas nie widzi – i nikt też niczego od nas nie wymaga. To taki idealny układ: zero presji, zero efektów.
Zawsze powtarzam, że trzeba się dzielić. To hasło chodzi za mną od lat. I wciąż jest aktualne.
Powinniśmy umieć dzielić się decyzjami, kulturą, historią i wszystkim, co mamy najlepszego – z dumą, nie z lękiem. Tymczasem w Słupsku mam czasem wrażenie, że wszystko jest „dla swoich” – a nie dla wszystkich. Jakby otwartość była zbyt ryzykowna, a wspólnota zbyt wymagająca.
A przecież prawdziwa duma nie boi się współdzielenia. Ani dobrych gadżetów.
Masz ochotę coś zrobić?
Tak. I znam dziesiątki ludzi, którzy też mają. Wracają do Słupska – z Nowego Jorku,
z Edynburga, z Sopotu. Z energią, z wiedzą, z kontaktami. Tylko nikt ich nie słucha.
A ja? Marzę o otwartym Słupsku. O targu na Rynku, o psach z domami, o seniorach
z ogrodem. O mieście, które nie boi się rozmawiać. I nie wygania tych, którzy zadają pytania.
A gdybyś została prezydentką…?
Byłoby ciekawie. Połowę pensji oddałabym na stypendia dla młodych twórców i pianistę na FPP. Wprowadziłabym Kartę Mieszkańca z realnymi korzyściami: transport, żłobki, ciepło bez dramatów. Rynek tętniłby kwiatowym targiem. Powstałby dom dla seniorów i zwierząt – z zielenią, opieką i szacunkiem.
Czynsze i przetargi komercyjne? Jawne. Zapraszałabym do współpracy ludzi z wizją – nie tych, co trzymają się stołka jak kot kaloryfera. Bo Słupsk ma potencjał. Trzeba go tylko… odważyć się uwolnić. A ci, którzy dziś się z tego śmieją, za pięć lat przecieraliby oczy. Bo przyszłość buduje się odważnie. A nie tylko „do następnych wyborów”.
Gdybyś miała nadać Słupskowi hasło reklamowe – takie prawdziwe, bez urzędniczego pudru – jak by brzmiało?
Przyjeżdżajcie i wracajcie do Słupska. Wasze serca tu zostaną na zawsze.