Historia niemieckiego miasta Stolp, w Nowym Teatrze w Słupsku

0
306
fot: Kamila Rauf-Guzińska

Używajmy sztuki po to, aby przywracać relacje ze światem, a nie tworzyć nowy obraz świata. W dodatku gdy jest to obraz skrzywiony, często zakłamany, a jeszcze częściej umazany kiczem. Czyli o nowej premierze „Mały Paryż”, w słupskim Nowym Teatrze.

Teatr ma przypisaną sobie odpowiedzialność. Jest miejscem działania z ludźmi i dla ludzi – miejscem, gdzie słowa powinny mieć znaczenie. W moim przekonaniu Teatr powinien być miejscem, które mówi nam o czymś i to o czymś ważnym, pozostawiającym w widzu w refleksję!!!

Czasem jednak trudno zrozumieć co Teatr chce nam, widzom, przekazać. Czy jest jedynie miejscem taniej rozrywki, stworzonym po to aby nas zabawić? A może przestrzenią głębszej refleksji artystycznej i społecznej? Często również przybiera rolę komentatora historii, politycznych faktów i zdarzeń. Gdy jest to wartościowe i celne to należy przyklasnąć. Sztuka bowiem powinna podążać za prawdą. Źle jest wówczas, gdy przedstawienia silą się na korespondowanie z ważną historią, a stają się pustymi, trywialnymi opowieściami. Przed premierą przybierają one pozę ważnego przedsięwzięcia i w zapowiedziach często reklamuje się je, jako rzecz o istotnych sprawach, a kiedy dochodzi do premiery i zetknięcia z publicznością, to mamy do czynienia z pustką, pustynią intelektualną, nicością. Pozostaje tylko komediowa powierzchowność. Ten efekt dotyczy ostatniej premiery w Nowym Teatrze w Słupsku. Niektórym on wystarczy, mi nie.

„Mały Paryż” to propozycja tylko dla słupszczan zapewne, bo raczej nie dla szerszej publiczności. A nawet jeśli miał być to spektakl o mieście dedykowany mieszkańcom, to czy musiał być aż tak kiepski? Czy to oznacza, że twórcy nie mają szacunku do słupskiego widza i uznali, że on odnajduje się tylko w spektaklach, które nie wymagają intelektualnej refleksji? Tak postrzega się właśnie słupskiego widza?
Mam nadzieję, że nie, bo przecież pojawiają się na deskach
Nowego spektakle godne uwagi i takie, które pozostają z widzem na długo, choćby „Mała Piętnastka”, „Gotki” czy „Solp. Dzień kobiet”.
A może problem
leży zupełnie gdzie indziej? Teatry zdobywają środki zewnętrzne, które każde przedsięwzięcie kierunkują i narzucają mu temat. Podobnie jest z nowym spektaklem słupskiej sceny. Najpierw przyszła wieść, że dotacja na zrobienie spektaklu została przyznana i wiadomo było, że trzeba zrobić przedstawienie
o Słupsku. No to, skoro kasa jest, to trzeba zrobić. No i zrobili.
I wszystko się zgadza. Jest o mieście, ma walor edukacyjny (choć nie wiem czy nadaje się dla uczniów). No i co najważniejsze jest lekką komedią – bo te sprzedają się najlepiej.
Po obejrzeniu premierowego pokazu jedyne pytanie jakie miałam w głowie, to po co w ogóle ktoś robi taki spektakl?
O tyle trudno było mi to zrozumieć, że za scenariusz odpowiedzialny jest Michał Tramer, dyr. Teatru Lalki Tęcza. Twórca
, którego bardzo cenię za wrażliwość, odpowiedzialność i za jego podejście do teatru w ogóle. Rozmawialiśmy o tym spektaklu tuż przed premierą i miałam przekonanie, że będzie to przedstawienie
o czymś, że będzie sarkastycznym mrugnięciem w kierunku miejskich legend, ale również, że będzie ważnym przekazem dla mieszkańców. Jedyną moją obawą było,
że reżyser to wszystko polukruje i jeszcze posypie cukrem pudrem, by było słodsze
i bardziej kuszące. Bo przecież musi się sprzedawać.

„Mały Paryż” okazał się być w efekcie spektaklem o niczym, rysującym tylko kompleksy prowincjonalnego miasta i pokazującym mieszkającą tu przed II Wojną Światową niemiecką ludność w sposób cukierkowy i niezwykle oderwany od ówczesnej niemieckiej i europejskiej rzeczywistości. Tylko na końcu nie wiadomo kto podpalił synagogę. Może ufo? Bo przecież cała opowieść o mieszkańcach Stolpu nie sugeruje, że sprawcami byli oni sami. A przecież wiemy, że to oni.
Zagadka rozwiązała się gdy poprosiłam scenarzystę o przesłanie jego pracy.
I znalazłam tam wiele ważnych i jakże nadających sens przedstawieniu tekstów, które reżyser usunął. Przeczytałam scenariusz z dużą uwagą i wiem już, że gdyby Dominik Nowak nie skrócił go o tak ważne fragmenty, dostalibyśmy wprawdzie komedię, ale
z ważnym przekazem i prawdą historyczną,
których tak bardzo w przedstawieniu brakuje, a bez których sens całej opowieści Tramera jest zmieniony.
Dominik Nowak jako dyrektor Nowego Teatru, ale i reżyser tego przedstawienia chciał zrobić spektakl o mieście. Nie ma w tym nic złego, ale jednak nie wiem czy to był spektakl o Słupsku, czy raczej o Stolpie. I czyja to historia? Może warto było to rozgraniczyć i albo zrobić przedstawienie o rodzącym się powojennym Słupsku,
albo o
przedwojennym niemieckim mieście Stolp. A tu jest to wszystko pomieszane, bo aktorzy posługują niemieckimi nazwiskami, niemieckimi nazwami ulic i czasy
o których mowa to końcówka Republiki Weimarskiej, a mimo to, ciągle mówi się
o Słupsku. Tych niemieckich mieszkańców pokazuje się niczym naszych przodków.
To również czasy wielkiego kryzysu, o którym jest tylko wspomniane, ale i czasy rodzącego się społecznego niepokoju i podziałów. Według scenariusza m
iała być to dość istotna refleksja kończąca przedstawienie. Rodzący się wówczas faszyzm miał 33/34 % poparcia w pozostałej części Niemiec, zaś w Stolpie, aż 51 %. Ten nacjonalizm i faszyzm nie wziął się znikąd. On tutaj był i dojrzewał. Jaki więc ma to mieć wymiar edukacyjny?

O czym jest ten spektakl?

Mały Paryż”, to lekka opowieść o niewielkim mieście na Pomorzu, która skupia się wokół dwójki bohaterów, listonoszki i policjanta, niemieckiego mischlinga. (Tak naziści określali swoich współobywateli o mieszanych korzeniach żydowskich i niemieckich.) Oprowadzają nas po Stolpie pokazując jego dobre i ciemniejsze strony. Trudi, główna bohaterka, nieustannie próbuje udowodnić, że to miasto jest tak piękne, że godne porównania z Paryżem, choć tak naprawdę jest wielkości jednej jego dzielnicy. Jednak w jej wyobrażeniu, podsycanemu przez malowane widokówki, podobne jest właśnie do tej europejskiej stolicy. Ale podobieństwa można doszukać się jedynie w liczbie domów uciech.
„Nie za duże, nie za małe, ot dokładnie w sam raz” brzmi w pierwszej piosence opis miasta. Przez cały spektakl dzieje się niewiele. Kilka nocnych lokali, wijąca się
w seksownych pozach
szansonistka Lola, kłótnie o to który browar jest lepszy, sprzeczki lokalnych artystów i – oczywiście – „neue frauen”, czyli kobieta wyzwolona. Są i lokalni politycy, którzy rozkręcają wielką aferę z powodu przyjazdu Paula von Hindenburga, prezydenta Republiki Weimarskiej i III Rzeszy. Ale on przyjeżdża tu na ślub wnuka i tak naprawdę, to do Wytowna. Co nie przeszkadza burmistrzowi, by przy okazji ukręcić swoje „lody” i namówić prezydenta by poświęcił chwilę na otwarcie nowego stadionu. Nie ważne, że oddanego do użytku dwa lata wcześniej. Może nie było nic innego, godnego uwagi tak wielkiego polityka?

Pojawiają się też lotnicy i ciekawostka historyczna o lądowaniu włoskiego sterowca,
co oczywiście było faktem. Jednak nawet wokół tego wydarzenia reżyser postanowił zrobić nieco więcej zamieszania. Włosi pokazani w sposób oczywiście stereotypowy, czyli wielcy uwodziciele, biegający za pannami lekkich obyczajów. To właśnie dla kobiet postanawiają zostać nieco dłużej w mieście i namawiają generała Umberto Nobile do zorganizowania rajdu automobilowego, dzięki któremu przy okazji dostarczą im części do naprawy zepsutego sterowca. Nie zabrakło w tej scenie
infantylnie potraktowanego utworu „La donna e mobile”. No i obowiązkowo trzeba było rozbawić widownię, a raczej jej żeńską część. Nie obyło się więc bez sceny włoskich ragazzi udających ruchy frykcyjne. Bo normą stało się w tym słupskim teatrze, że trzeba pokazać gołą męską dupę.
W spektaklu jest też miejsce dla wspomnień o produkowanym w
lokalnej mleczarni serze „Stolper Jungchen” (Słupski Chłopczyk). Ale pozwolę sobie tego nie komentować. Pojawia się wątek Kina Central. Widzowie raczeni są w tym miejscu krótkim filmem o wspomnianym powyżej rajdzie automobilowym.
No i zbliżamy się do końca przedstawienia,
z miejskiej idylli przechodząc dość niezgrabnie do wątku międzylądowania w Stolp Hitlera. W końcu, choć policjant, Jakob opowiada o swoich żołnierskich doświadczeniach w relacjach z Adolfem, to jest to tylko krótkie wspomnienie. W scenariuszu ten wątek był bardziej rozbudowany
i rzucał zupełnie inne światło na cały spektakl. Pojawiają się tam słowa piosenki:

W nadmorską krainę, tak starą jak świat,
wódz przybył odmienić nasz los,
podniesie kraj z kolan i da nowy ład.
Wodzowi dziś daj swój głos.

W ojczyźnie podstępny panoszy się wróg,
garbaty wtykając swój nos.
Lecz z nami jest racja, honor i wódz,
wodzowi dziś daj swój głos.

Wciąż Zachód porządek narzucić swój chce,
nim zada nam śmiertelny cios.
Od wschodu zło obce zagraża więc,
wodzowi dziś daj swój głos.

Zboczeńców, lewaków czas chwycić za ryj.
Niech serc naszych zapłonie stos.
Ojczyzno wstań z kolan, ojczyzno żyj,
wodzowi dziś daj…
wodzowi dziś daj swój głos! (…)

A później jest Noc Kryształowa, płonie synagoga w Stolp, i zaczyna się pogrom Żydów, mieszkańców tego miasta.
Scena końcowa również jest nieco skrócona. Z góry spadają pocztówki czytane przez aktorów, ale brakuje mi tych, które zawierał scenariusz. Choćby m.in. tego:
Kochani rodzice,
Polacy zostali całkowicie rozgromieni, a nasze kresy wschodnie już na zawsze powróciły do macierzy. Choć cały ten dziki kraj został przez nas zdobyty, to jednak wciąż pozostaje tu dużo do zrobienia. Zostałem oddelegowany do służby w jednym z obozów pracy. Pracują tu głównie Żydzi, jeńcy i inna zbieranina i chociaż obcowanie z nimi graniczy z obrazą godności niemieckiego żołnierza, to jednak przyjmuję z dumą obowiązek jaki wyznaczyła mi Ojczyzna. Poza tym jestem tu bezpieczny.
W osobnej paczce wysyłam Wam kilka prezentów – futro ze srebrnych lisów dla mamy i złoty zegarek dla ojca, a dla mojej kochanej siostrzyczki Inge prawie nową, porcelanową lalkę.
Niech żyje III Rzesza i nasz Führer
Wasz kochający Walter.”

Dlaczego zabrakło tego w spektaklu? Dlaczego na siłę został tak mdło wręcz polukrowany? Sporą niespójnością jest dla mnie pojawianie się co jakiś czas w spektaklu panów
z opaskami ze swastyką, czy obecność przez chwilę niemieckiego żołnierza (bądź funkcjonariusza SA), a równocześnie pokazanie pozostałych mieszkańców jako ludzi miłych, spokojnych, prowadzących całkiem normalne życie. Nie było widać ich (statystycznie) wielkiego poparcia dla nazizmu, którego efektem zapewne było m.in. spalenie synagogi.
Tej prawdy zabrakło w tym spektaklu.

Dominik Nowak, dyr. Nowego Teatru, ale i reżyser „Małego Paryża” potrzebował lekkiej komedii i taką zrobił. Mam więc kolejne rozczarowanie. A słupska scena ma kolejny spektakl, który będzie się dobrze sprzedawał.

Próbowałam, mimo tego co myślę o tym spektaklu jako całości, znaleźć w nim coś dobrego. Oczywiście miał parę dobrych momentów, choćby kilka niezłych utworów muzycznych.
I tu chcę pochwalić Annę Grochowską za piosenkę o lokalnym browarze Stern. Całkiem dobrze wypadła również Emilia Zakrzewska, która na co dzień w teatrze pracuje jako inspicjentka. Michał Tramer napisał całkiem dobry scenariusz, ale… wyszło, co wyszło.

Nie pochwalę na pewno scenografa, Łukasza Błażejowskiego. W moim odbiorze scenografia dołożyła do tego spektaklu element kiczu. Nie zadziało się tam nic ciekawego. Zabrakło mi również dopieszczenia kostiumów. Nie jestem w stanie pojąć, dlaczego włoscy piloci mają plastikowe kaski i buty trekingowe, które można kupić obecnie w każdym sklepie. Jak to się ma do historycznych strojów? Choreografia nie powala i sprawia, że jest nudno i nijak.

Owacje na stojąco nie są w tym mieście wyznacznikiem dobrej i ambitnej sztuki, ale artyści z pewnością na taką reakcję publiczności mogą liczyć.

Na spektakl oczywiście zapraszam. Jestem pewna, że wielu widzom przypadnie do gustu. Jest to przecież kolejna lekka komedyjka.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here