Krzysztof Kuczyński

0
375
- reklama -

Warszawa, listopad 2015 r.

Odebrałam telefon od męża: – Wyobraź sobie, co za historia! – mówił podekscytowany. – Siedzieliśmy dzisiaj z mecenasem Kuczyńskim, starszym kolegą adwokatem, w korytarzu sądu okręgowego przy Solidarności. Czekaliśmy na rozprawę. Mecenas skarżył się, że stan jego zdrowia nie bardzo mu już pozwala na dojazdy z podwarszawskiego Milanówka, gdzie mieszka. Odpowiedziałem, że mam ogromny sentyment do Milanówka, gdzie spędziłem dzieciństwo. A on, że też ma takie miejsce – jest nim Słupsk, do którego sprowadził się z rodzicami tuż po zakończeniu wojny. Na to ja, że twoja rodzina też była w Słupsku w tym czasie i babcia prowadziła wypożyczalnię książek.
– Pani Kossowa?! – zapytał mec. Kuczyński.
Emilia Kossowa to mama mojego ojca. Moja babcia.

Wkrótce potem, w przedświątecznej atmosferze domu w Milanówku, spotkałam się z mecenasem Krzysztofem Kuczyńskim. Wspomnienie miasta jego młodości sprawiało mu wyraźną przyjemność…

Opowieść pana Krzysztofa

Do Słupska przyjechaliśmy z Mazowsza. Zaraz 1 IX 1939 r. Wyszków został zbombardowany. Bomba trafiła w nasz dom.
Uciekliśmy na wschód. Chcieliśmy się dostać do majątku rodziny mojej mamy w Wołkowysku. Nie dotarliśmy tam, bo bolszewik już wlazł i nas zatrzymał.
Po tułaczce, pobycie w majątku wuja nad Pilicą, który zajęli Niemcy, wróciliśmy do Wyszkowa. Mama zaczęła działać w Służbie Zwycięstwu Polsce…
Po różnych wojennych przypadkach, kiedy znajdowaliśmy się we wsi kurpiowskiej Wypych, rodzina – AK-owcy… To nie o mnie ma być, więc nie będę się tu rozwijał. W każdym razie dzień po zajęciu terenu przez bolszewików 12 km od Wyszkowa przybiegł pan Daniec. Uciekł przed aresztowaniem przez NKWD.
UB szalało. Mała miejscowość, ludzi się znało, łatwo było do nich dotrzeć.
W 1945 r., w lutym lub w marcu, ojciec pojechał na Ziemie Odzyskane szukać dla nas miejsca. Tak jeżdżąc, bez większego planu, trafił do Słupska. Bardzo mu przypadł do gustu, chociaż całe centrum ze średniowieczną zabudową zostało spalone.
Stacjonowało tam sowieckie wojsko. Chlali na umór. Niemieckich służb przeciwpożarowych już nie było, a nowych jeszcze nie było, więc najmniejszy pożar, jak się zaczął, to przemieniał się w ogromny – nie było komu gasić.
Ruscy mówili, że to Niemcy, a Niemcy – że ruscy. Spaliło się siedem ósmych śródmieścia.
Zamieszkaliśmy tam i wkrótce było tak w tym Słupsku, że życie zostało znakomicie zorganizowane.
Mama była kierowniczką szkoły podstawowej. Nauczycielką z powołania. Komendantką harcerskiej chorągwi.
Było tu wyjątkowe nasycenie ciekawymi, aktywnymi ludźmi. Część była ze wschodu, gdzie bolszewik zajął pół Polski. Ale większość to przybysze ze wszystkich stron Polski. Bardzo szybko się zintegrowali, korzystając z własnych, najczęściej bardzo wysokich, kwalifikacji. Wspaniałe środowisko lekarskie.
Po wojnie ludzie odreagowywali. Tętniło życie; było wszystko: sklepy prywatne, masarnie z różnych regionów, specjalności, przysmaki. Litewskie, jakie się chciało… W Słupsku, do czasu rozkwitu komuny, było więcej restauracji niż w Warszawie.
I wszędzie tam chodziłem…
Jak się wychodziło z dworca, na którym zresztą też był bufet z wyszynkiem, na prawo był hotel i restauracja „Grand Hotel”.
Parę kroków dalej była „Restauracja Inwalidów”.
To wszystko przed wygraniem przez komunistów „bitwy o handel”.
Kawałek dalej po tej samej stronie, duża, dwukondygnacyjna kawiarnia „Warszawianka”.
Dalej była restauracja Nijakowskiego – mówiło się „U Nijakosia”.
Słynął z zakąsek. Zwłaszcza minóg w sosie gorczycowym (musztardowym).
Minogi to praryby żywiące się wyłącznie krwią ryb. 16 zł za kilogram.
Bardzo popularna zakąska znajdująca się na ladzie w małych beczułkach oplecionych łykiem.
Minogi nie znoszą żadnych zanieczyszczeń, tylko czystą wodę. Dlatego ich teraz nie ma.
Następnie restauracja „Koloseum”, a potem „Hotel i restauracja Franciszkanów”.
Następnie restauracja o niezbyt wyszukanej nazwie „Centralna”.
Potem „Lwowskie Piekiełko”. Towarzysze znieść nie mogli tej nazwy i w 51 r. została zamieniona na „Metro”.
„Gospoda Włóczęgów”. Właściciel miał 3 córki, które często bawiły się z gośćmi, tańcząc – na przykład – na stołach.
Potem „Słupianka”, którą prowadziła pani Kwieczkowska. Jej syn Zbyszek był moim przyjacielem. Był 13-letnim kawalerem Orderu Virtuti Militari V klasy – w czasie powstania warszawskiego zniszczył czołg niemiecki. Później był szyprem kutra w Ustce.
Nie wiem, czy żyje…
Była jeszcze taka duża restauracja, nie mogę sobie przypomnieć jej nazwy, bo ja bardziej pamiętam córkę właścicielki, w której gustowałem… Z wzajemnością. Zaraz sobie przypomnę. Taka typowa nazwa…
Savoy?
Mieszkaliśmy przy ulicy, która za Niemców nazywała się Weidenstrasse, to znaczy Wierzbowa. Potem przemianowano ją na Gen. Pankowa. Teraz, zdaje się, znowu jest Wierzbowa, tylko po polsku.
O! Już pamiętam nazwę tej restauracji. Nie „Savoy”, tylko „Europa”.
Była też restauracja „Białostoczanka” przy Bytowskiej i za skrzyżowaniem Bytowskiej z Pankowa „Pod Bykiem”. Flaki z pulpetami tam były. Wspaniałe.
Wszędzie, gdzie byłem, zapisywałem się do czytelni. Jestem maniakiem bibliofilem; odkąd przeczytałem Trylogię w wieku 9 lat, utożsamiałem się z bohaterami. Czytelnia Koss w Słupsku była przy ulicy Popławskiego, chyba na parterze. Nie pamiętam, chociaż spędziłem tam kawał młodości. Prowadząca ją pani Kossowa wyróżniała się dużą kulturą osobistą i kompetencją. Potrafiła doradzić lektury. Nie krzyczała, nawet jak się spóźniało z oddaniem książki. Ale pilnowała tego. Wspaniały księgozbiór, fachowo prowadzony i utrzymany. Z katalogami, fiszkami. Do czytelni kupowało się abonament.
Pani Kossowa, pamiętam, była też zapaloną brydżystką.
Moja mama prenumerowała książki w księgarni. Była kierowniczką szkoły przy Deotymy. Ja wtedy chodziłem do gimnazjum przy liceum pedagogicznym przy Partyzantów. Potem się przeniosłem.
Pamiętam dyrektora – pana Bolesławskiego. Partyjny, ale nieszkodliwy.
Była pani od biologii – Milewska. Nauczycielka z prawdziwego zdarzenia, nie partyjna.
Kiedy wprowadzono przetłumaczony sowiecki podręcznik, to tam było napisane o genetykach – Weismannie i Morganie, że to lokaje i psy łańcuchowe imperializmu, czyli kapitalizmu, w ostatnim, gnilnym stadium (to chyba Lenin czy Stalin). Wtedy pani Milewska na lekcji powiedziała, że to haniebne. Że trzeba przedstawić argumenty naukowe, merytoryczne, a nie inwektywy. I już następnego dnia do szkoły przyszła na jej miejsce pani Suflicina, żona sekretarza powiatowego partii, niejakiego Suflity.
Cała szkoła odśpiewywała co rano „Kiedy ranne wstają zorze”. W 1949–50, jakoś tak z dnia na dzień, przeszliśmy na Hymn młodzieży demokratycznej. Wiele osób po odśpiewaniu tego hymnu odruchowo się przeżegnywało… Dużo w tym wszystkim było groteski.
Na rok przed maturą nie wszyscy nauczyciele byli na wysokim poziomie. Niektórzy byli po przyspieszonych kursach, ekspresowym awansie. Ludzi wykształconych brakowało – po niemieckich i bolszewickich morderstwach polskiej inteligencji.
Dyrektor gimnazjum, pan Doniewski, historyk…
Ci pierwszorzędni nauczyciele to na przykład pan Ojak z Poznania. Entuzjasta motoryzacji. Przed wojną miał auto. Wtedy nie było mody na auta i nie kupowali nawet tacy, których spokojnie było na to stać.
W 1948 r. zorganizował kurs na prawo jazdy – w gimnazjum przy liceum pedagogicznym. Jeździliśmy amerykańskim Jeepem z demobilu.
W szkole była też normalnie religia.
Pamiętam doktora Gierałtowskiego i jego żonę, która była fantastyczną nauczycielką angielskiego. Najlepszą, jaką znałem. Ich syn jest znanym artystą fotografikiem.
Jagoda Godulanka, córka starosty powiatu słupskiego.
Moja mama przyjaźniła się z Aluchną Emilianow, poetką z Wilna. Ona studiowała z Putramentem. Nie ceniła go. Nie jako pisarza, ale jako człowieka, bo pisarzem był z prawdziwego zdarzenia; w całym tym Związku Literatów było też sporo zwykłych grafomanów…
Mama przyjaźniła się z państwem Branickimi. Pan Branicki (Aurelian bodjże) był lekarzem. Ich syn był w moim wieku.
Wspaniali lekarze, już wspominałem – Awsitz Godula…
Jeszcze – „Bar Mięsny”. Był nadmiar mięsa. Ludzie bali się, że będą kołchozy, i bili. Dania powstawały przewyborne.
Wszystkiemu towarzyszyło nadmierne spożycie alkoholu. Pijaństwo po prostu. Nie takie jak w Rosji, że ludzie z przepicia są zidiociali, ale…
Nie pamiętam, czy mówiłem, że była też restauracja „Bałtyk”, na którą mówiło się Korea. Dochodziło tam bezustannie do bójek. Sam brałem w nich udział. Korea, bo wtedy był ten konflikt koreański, ale w Słupsku to były normalne burdy – nie wiem, jak to określić – pospolite awantury. Ludzie jakoś odreagowywali.
W Słupsku, po wojnie, znaleźli się nie tylko niezwykle interesujący, kulturalni, wartościowi ludzie, którzy stracili swoje siedziby albo uciekali przed UB, albo przyjechali, żeby poprawić swój byt. Zintegrowali się w sposób nieprawdopodobnie szybki i uważali się za rodowitych słupszczan. Było też sporo zwykłej, zupełnie koszmarnej hołoty.
Warunki, w których dorastałem, sprawiły, że szybciej dojrzałem.
Te zakłady gastronomiczne w Słupsku nie przybrały komunistycznej postaci zwanej socjalistyczną. Nawet po upaństwowieniu trzymały się jeszcze.
„Bar Myśliwski” – największy bufet, jaki widziałem na świecie. Nie było stolików, tylko stał szynkwas. Siedziało się przy bufecie…

- reklama -

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here