Smołdzino: Wróg urojony, szkoda realna

0
1155

Jak sześć mieszkań dla seniorów zamieniło się w opowieść o „nachodźcach”. Wracamy do tematu, bo gdy opadły emocje i zgasły reflektory kamer,
w Smołdzinie został nie tylko stracony projekt, ale i pytanie o coś większego: dlaczego strach i propaganda tak łatwo zastępują zdrowy rozsądek w polskich gminach.

Nie potrzeba wielkich miast ani wielkich kryzysów, by zobaczyć, jak działa polityka strachu. Wystarczy mała gmina, kilka plotek, garść manipulacji i bierność tych, którzy powinni stanąć po stronie wspólnoty. Historia Smołdzina to opowieść o Polsce w pigułce – o tym, jak łatwo rozbić zaufanie i jak trudno je potem odbudować.

Polska od lat żyje w cieniu polityki strachu. Straszak stał się naszym narodowym instrumentem rządzenia. Jednego roku jest to „ideologia gender”, innego – „zdradziecka Bruksela”, dziś przede wszystkim „inwazja migrantów”. Schemat jest zawsze ten sam: najpierw władza/opozycja (właściwe podkreśl) wprowadza do debaty publicznej lęk, potem media i internet multiplikują go w nieskończoność, aż wreszcie staje się on częścią codziennych rozmów, rytuałów, a nawet modlitw. I choć początkowo brzmi jak polityczna figura retoryczna, to z czasem zaczyna realnie kształtować ludzkie życie.

Bo straszak ma swoją funkcję. To nie jest spontaniczny wybuch emocji. To narzędzie. Polityczny kapitał, który przynosi głosy. Prawicowe partie doskonale to wiedzą. Strasząc „obcymi”, zdobywają punkty wyborcze taniej niż budując drogi, szybciej niż reformując ochronę zdrowia i skuteczniej niż odpowiadając na realne problemy społeczne. Po co męczyć się z systemem emerytalnym, skoro łatwiej jest krzyknąć o „zagrożeniu islamem”? Po co rozwiązywać kryzys psychiatrii dziecięcej, skoro wystarczy powiedzieć, że „Bruksela narzuca nam migrantów”?

Mechanizm działa jak zegarek. Najpierw pojawia się głośny sygnał z góry. Potem rusza lawina: paski telewizyjne, „analizy” ekspertów od wszystkiego, memy z żółtymi napisami, facebookowe grupki, łańcuszki na WhatsAppie. W końcu dochodzi do tego, że ktoś naprawdę wierzy, iż do małej polskiej wsi lada moment wjadą ciężarówki pełne brodatych mężczyzn z nożami. I choć nikt ich nie widział, choć nikt ich nie zaprosił, to sama możliwość ich istnienia wystarczy, by wywołać lokalną panikę.

Tymczasem rachunek jest prosty. Na górze politycy zbijają kapitał, budują kampanie, dostają głosy. Na dole – tracą ludzie. Ci najbardziej potrzebujący. Samotni seniorzy, osoby
z niepełnosprawnościami, chorzy, którzy mogliby zyskać wsparcie, dach nad głową, normalność. Zamiast tego dostają zamknięte drzwi, cofnięte projekty, niewykorzystane miliony złotych. Bo ktoś gdzieś uwierzył w bajkę o „nachodźcach”. To określenie przyszło mi do głowy przy okazji tej historii. Bo przecież to słowo nie opisuje żadnej realnej osoby. „Nachodźca” to twór propagandy – obcy z definicji, groźny z założenia, zawsze gdzieś za rogiem, choć nigdy naprawdę go nie widać.

I to jest właśnie prawdziwy dramat polityki strachu. Nie w tym, że politycy mówią głupoty – bo to akurat nic nowego. Ale w tym, że te głupoty zaczynają realnie zmieniać życie zwykłych ludzi. Że decyzje, które powinny być oparte na wiedzy, empatii i rozsądku, zapadają pod presją wyobrażonych zagrożeń. Że zyskuje na tym partia, a tracą ci, którzy
w żadnej partii nie mają swojej reprezentacji – starsi, schorowani, wykluczeni.

Tak właśnie działa straszak: buduje władzę na górze, niszczy życie na dole. A historia, którą za chwilę opowiem, jest dowodem na to, że ten mechanizm nie jest abstrakcją. Że dzieje się naprawdę. Że przetaczająca się przez Polskę fala zastraszania potrafi rozbić w pył nawet najmniejszą, najspokojniejszą wspólnotę.

Przyroda hojna, państwo skąpe

Smołdzino leży tam, gdzie kończy się mapa i zaczyna przyroda. To gmina wciśnięta między jeziora Gardno i Łebsko, rozciągająca się u stóp wydm Słowińskiego Parku Narodowego,
z plażami, które potrafią być puste nawet w szczycie sezonu. Dla wielu to prawdziwy koniec świata – w najlepszym znaczeniu tego słowa. Kto raz wspiął się na wydmę Czołpińską
i spojrzał na morze, ten wie, jak wygląda cisza. Kto spacerował leśnymi duktami, widział dzikie ptaki nad Gardnem, ten wie, co to znaczy przyroda nietknięta ręką człowieka.

To raj dla turysty. Odpoczynek w czystym powietrzu, plaże bez parawanów, wędrówki po lesie, szlaki rowerowe wijące się między jeziorami i rzekami. Wszystko to, o czym marzy mieszczuch zamknięty na co dzień w korkach i biurach.
Ale dla mieszkańca gminy ta sama przyroda bywa przekleństwem. Park narodowy
i ogromne połacie lasów sprawiają, że samorząd ma jeden z najmniejszych budżetów
w regionie i bardzo ograniczone możliwości rozwoju. Nie można tu budować fabryk, dróg ekspresowych, dużych inwestycji – bo wszystko chronione, wpisane, zarezerwowane. Państwo nie rekompensuje wystarczająco tych ograniczeń, a z turystyki żyje się tylko przez cztery miesiące w roku. Po sezonie przychodzi jesień – i cisza. Puste kwatery, zamknięte restauracje, bezrobocie na pół gwizdka.
Smołdzino to z jednej strony symbol polskiej przyrody – bezcennej, pięknej, unikatowej
w skali świata. Z drugiej – przykład gminy, która została pozostawiona sama sobie. Dojazd do Słupska czy Gdańska to logistyczna wyprawa. Kolej dawno temu odjechała i nie wróciła. Autobusy kursują rzadko i tylko w dni powszednie. Samochód to nie luksus, to konieczność. A jeśli ktoś nie ma auta – zostaje w miejscu, odcięty od lekarza, urzędu, kultury.

Do tego dochodzi demografia. Młodzi wyjechali – do Trójmiasta, do Niemiec, do Skandynawii. Zostali głównie starsi. Ci, którzy pamiętają jeszcze dawne czasy, dla których codziennością jest choroba, samotność, niekiedy bieda. To właśnie oni najpilniej potrzebują wsparcia – mieszkań wspomagających, usług opiekuńczych, zwykłej ludzkiej obecności.

Turystyka, choć piękna i kolorowa, nie rozwiązuje tych problemów. W lipcu i sierpniu pensjonaty pękają w szwach, a restauracje pracują na pełnych obrotach. Ale gdy tylko turyści odjadą, życie w Smołdzinie wraca do szarej codzienności. I w tej codzienności liczy się każda złotówka w budżecie, każdy projekt, każde wsparcie z zewnątrz.

To właśnie w tej scenerii – niezwykłej i trudnej jednocześnie – rozegrała się historia, która pokazuje, jak łatwo można stracić wielką szansę przez mały strach.
Świetlica wiejska wypełniła się po brzegi. Stare drewniane stoły, krzesła pamiętające jeszcze czasy gminnych dożynek, duszne powietrze sierpniowego popołudnia. Przez okna wkradające się słońce rzucało światło na twarz wójta Arkadiusza Walacha – w tym dniu nie urzędnika, lecz oskarżonego.

Na początku była jeszcze cisza. Ludzie szeptali, poprawiali marynarki, ktoś przyszedł
z reklamówką w ręku, ktoś inny z różańcem. Ale kiedy wójt zaczął tłumaczyć,
że mieszkania wspomagane są tylko dla mieszkańców, że nikt nie planuje sprowadzać uchodźców, sala eksplodowała.

Kłamie pan! – krzyknął mężczyzna w średnim wieku.
Nie damy zrobić z gminy getta! – wtórował mu ktoś z tylnych rzędów.
To pierwszy krok, zaraz sprowadzą islamistów! – dorzuciła kobieta.

Wójt próbował odpowiadać, kierowniczka GOPS, Martyna Radzik, mówiła drżącym głosem
o seniorach, którzy w zimie nie mają siły napalić w piecu, o ludziach, którzy mieszkają sami i których jedynym marzeniem jest, by ktoś podał im szklankę wody. Ale jej słowa ginęły
w chórze głosów. Każdy, kto próbował mówić o potrzebach mieszkańców, był natychmiast zagłuszany. To nie była debata. To był sąd kapturowy.
A potem do głosu doszli przyjezdni. Na zebranie w Smołdzinie ściągnięto bowiem wsparcie ze Słupska. Pojawili się działacze, którzy od tygodni podgrzewali atmosferę wokół „zagrożenia migrantami”. Wnosili ze sobą gotowe hasła, powtarzane wcześniej na partyjnych konferencjach i protestach w mieście. Nie przyjechali rozmawiać – przyjechali wygrać polityczną bitwę.

To właśnie wtedy jedna z kobiet ze Słupska, stojąc na środku sali, wrzasnęła: „Zobaczycie, zgwałcą wasze córki!” – a echo tego zdania przetoczyło się przez świetlicę jak fala. Słowa wzięte wprost z telewizyjnych pasków, ale wypowiedziane z taką wiarą i agresją, że wielu obecnym wystarczyły za dowód. Reszta argumentów mogła już nie istnieć.
Telewizji nie wpuszczono. „TVN? Wynocha! My chcemy Republiki!” – domagali się najgłośniejsi. Bo przecież tylko jedne media mówią prawdę, a inne to „kłamcy i zdrajcy”.
W tej logice nie było miejsca na paragrafy, dokumenty, fakty.
W pewnym momencie radny z tylnych rzędów odważył się zapytać, czy naprawdę warto rezygnować z mieszkań dla seniorów. Natychmiast został uciszony gwizdami i śmiechem. – Ty też chcesz sprowadzać Arabów? – padło pytanie, które zamknęło mu usta.

Po dwóch godzinach spotkanie nie przypominało już zebrania mieszkańców, ale manifestację polityczną. Atmosfera była gęsta od gniewu, od plotek i od poczucia, że „ktoś coś ukrywa”. Nikt nie słuchał argumentów. Słowa „pięć milionów złotych” nie robiły żadnego wrażenia. Za to słowo „uchodźcy” wywoływało kolejne salwy krzyków.

Kiedy spotkanie dobiegło końca, wójt wyglądał jak człowiek po bitwie. Nie miał już siły powtarzać, że to projekt dla mieszkańców. Kierowniczka GOPS ocierała łzy. Radni wyszli
z sali w milczeniu – jedni ze spuszczonym wzrokiem, inni z zaciśniętymi ustami.

A na zewnątrz – zwykły sierpniowy wieczór. Pachniały lasy, szumiało Gardno, nad horyzontem pojawił się księżyc. Świat toczył się dalej, jakby nic się nie wydarzyło. Tylko
w Smołdzinie zapadła decyzja, która nie zmieni na lepsze przyszłości kilkunastu starszych
i chorych ludzi. A krzyk „zgwałcą wasze córki” wciąż odbijał się w uszach – groteskowe, lecz skuteczne podsumowanie politycznego teatru, który właśnie tutaj odegrano.

Rachunek strat

Pięć milionów złotych. Tyle przepadło wraz z decyzją radnych i wycofaniem projektu.
W liczbach wygląda to abstrakcyjnie, ale w rzeczywistości oznaczało bardzo konkretne rzeczy: sześć nowoczesnych mieszkań, każde dostosowane do potrzeb osób starszych
i niepełnosprawnych. Z łazienką, kuchnią, sypialnią, z dostępem do opiekunów,
z możliwością transportu do lekarza. To miała być alternatywa dla DPS-u – miejsce, gdzie człowiek w jesieni życia nie czułby się jak w instytucji, lecz jak u siebie.

Do tego specjalistyczne wsparcie: rehabilitanci, terapeuci, „opaski życia” pozwalające wezwać pomoc jednym przyciskiem, samochód do przewozu seniorów „door to door”.
To wszystko miało się wydarzyć. I nie wydarzy się nigdy.

Władze województwa nie ogłoszą drugiego konkursu specjalnie dla Smołdzina. Unijne pieniądze nie poczekają. Szansa była jedna – i została zaprzepaszczona.

Stracili przede wszystkim ci, którzy nie mieli siły się odezwać. Samotni emeryci mieszkający w starych, zagrzybionych domach. Kobieta, która od lat żyje na wózku, zdana na łaskę sąsiadów. Mężczyzna po udarze, który nie ma nikogo poza daleką rodziną. To właśnie oni mieli być beneficjentami projektu. Dziś są ofiarami politycznego spektaklu.

Ale straciła też cała gmina. Bo pięć milionów złotych to w budżecie Smołdzina pieniądze, których nie da się zastąpić. To równowartość kilkuletnich inwestycji, których teraz nie będzie. To utracona szansa, by pokazać, że nawet mała, biedna gmina może dać swoim mieszkańcom coś nowoczesnego, cywilizacyjnego, godnego.

I straciła też Polska. Bo Smołdzino stało się modelem – przykładem, jak strach i lojalność partyjna mogą zniszczyć projekt, który nikomu nie szkodził, a wielu miał pomóc. Zysk polityczny poszedł w górę – w słupkach, w relacjach z centrali, w punktach lojalności wobec partii. Straty zostały na dole – w pustych domach, w samotnych wieczorach, w niewykorzystanych funduszach, które zamiast w ludzi, trafią gdzie indziej.

Tak właśnie wygląda bilans polityki strachu.

„Straciliśmy coś więcej niż pięć milionów”

Jakub i Dawid do Smołdzina trafili przypadkiem – najpierw jako turyści, później jako gospodarze. Zakochali się w tej krainie jezior, wydm i pachnących sosnowych lasów tak mocno, że postanowili tu zostać na stałe i rozwinąć swoją działalność turystyczną.
Tu naprawdę można żyć wolniej, spokojniej, czerpać z tego, co daje przyroda – mówią.

Kiedy historia z mieszkaniami wspomaganymi przetoczyła się przez gminę i zrobiło się
o niej głośno w całym kraju, przyznają, że mieli moment wahania: czy w ogóle się angażować, czy zabierać głos. – Bo brak zaangażowania też jest wyborem. A my doszliśmy do wniosku, że jeśli będziemy milczeć, to będzie to przyzwolenie na taką politykę strachu – podkreślają.
Znają tu ludzi, sąsiadów, lokalne historie. – Większość zawsze była otwarta i bardzo sąsiedzka. Dlatego postanowiliśmy sprawdzić u źródła, o co chodzi. Poszliśmy do wójta, zobaczyliśmy dokumenty, projekt, wysłuchaliśmy, dla kogo te mieszkania mają być.
I naprawdę – nie mieliśmy wątpliwości, że to dobra inicjatywa. Dla ludzi, którzy tego najbardziej potrzebują.
Problem w tym, że w Smołdzinie szybciej rozchodzą się plotki niż fakty. – Próbowaliśmy rozmawiać z sąsiadami, nawet tymi z ulicy, przy której miały powstać mieszkania.
Na początku powtarzali: „Nie, jesteśmy przeciw”. Ale kiedy dowiedzieli się, że w pakiecie miał być remont drogi i nowe lampy, to mina im zrzedła. Bo nikt w dokumenty nie zajrzał, tylko powtarzał zasłyszane historie – czy to w sklepie, czy od sąsiada. Dziś wielu żałuje.

Żałują także ci, którzy dopiero po fakcie zrozumieli, że walka toczyła się nie o żadnych uchodźców, lecz o los ich własnych, starszych sąsiadów. – Chcemy jasno powiedzieć: mieszkańców Smołdzina jest więcej niż ta garstka obecna na wiejskim zebraniu. Spora część ludzi nie była przeciwna inwestycji, ale głośniejsi okazali się ci, którzy tupali nogami
i powtarzali partyjne hasła.
I tu pojawia się największy ból. – To biedna gmina. Pięć milionów złotych mogło naprawdę zmienić życie ludzi. A my wszyscy straciliśmy. Straciliśmy nie tylko pieniądze i projekt, ale coś jeszcze ważniejszego – zaufanie. W oczach Polski staliśmy się folklorem głupoty i nietolerancji. Ale co gorsza, to zaufanie straciliśmy też do siebie nawzajem. Zniknęły dobrosąsiedzkie relacje, pojawiły się podejrzenia, nieufność. To największa strata i trudno ją będzie odbudować.

Jakub i Dawid mają jednak nadzieję. – Ludzie wciąż będą tu przyjeżdżać, bo Smołdzino to przyroda, spokój i piękno, którego nie da się podrobić. Ale chcielibyśmy żeby, kiedy opadną emocje, ktoś jeszcze raz policzył bilans zysków i strat. I żeby znalazł się inny projekt, inne pieniądze, których tym razem nie pozwolimy zablokować.

Cicha większość

Arkadiusz Walach, wójt Smołdzina, nie ma wątpliwości, że to, co wydarzyło się w świetlicy wiejskiej, nie było pełnym obrazem gminy. – Na sali dominowali najgłośniejsi. Ale nie wszyscy mieszkańcy myślą tak samo. Wiem, bo po spotkaniu dostawałem telefony, ludzie zatrzymywali mnie na ulicy. Mówili: „Panie wójcie, to była dobra inicjatywa, szkoda, że się nie udało”.

Dla Walacha to gorzkie pocieszenie. – Cicha większość zwykle nie krzyczy. I to właśnie dlatego przegrywa z mniejszością, która jest głośna i zdeterminowana. Taka lekcja polityki lokalnej – na zebraniach nie zawsze wygrywają racje, tylko emocje.
Wójt przyznaje, że rozumie rozczarowanie takich mieszkańców jak Jakub i Dawid.
Oni tu zamieszkali, zakochali się w naszej gminie. Patrzą na to z zewnątrz i widzą,
że sami podcięliśmy sobie skrzydła. Ale uwierzcie mi – ja wiem, że Smołdzino nie jest miejscem nietolerancyjnym. Tu ludzie zawsze byli otwarci, pomocni, byli dobrymi sąsiadami.
To po prostu zostało przykryte krzykiem garstki i wykorzystane politycznie.

Zapytany, co czuje po utracie pięciu milionów złotych, odpowiada bez wahania: – Żal. Bo wiem, ile to znaczyło dla naszych seniorów, ile mogło zmienić. To były pieniądze nie dla mnie, nie dla urzędu, tylko dla ludzi. Ale teraz musimy spojrzeć w przyszłość. Zrobię wszystko, by znaleźć inne środki, inne rozwiązania. Nie wolno nam zostać z tym tylko jako przegraną. Musimy pokazać, że gmina potrafi wyciągać wnioski.


Smołdzino jako ostrzeżenie

Smołdzino nie jest wyjątkiem. To lustro, w którym odbija się Polska – kraj, w którym łatwiej zbić kapitał na strachu niż na odpowiedzialności. Kraj, w którym garstka krzykaczy potrafi rozbroić wspólnotę, a milczenie polityków staje się równoważne ze zgodą.

Bo tak właśnie wygląda dziś nasza scena publiczna: wielkie słowa o „odpowiedzialności”,
o „regionach”, o „solidarności społecznej”, a w praktyce – bierność i strach. Politycy lokalni, regionalni i ogólnopolscy udają, że nie słyszeli, nie widzieli. Coś tam doleciało, media coś napisały, ale to przecież „problem wójta”. Wolą nie dotykać tematu. Nie daj Boże ktoś zapyta o uchodźców, o Smołdzino, o odwagę cywilną. Lepiej udawać, że nic się nie stało.
Ale stało się. I każdy, kto udaje, że to drobiazg, że to „jakaś lokalna histeria”, powinien wiedzieć, że takie Smołdzino może zdarzyć się wszędzie. W każdej gminie, w każdym miasteczku, w każdej wspólnocie. Wystarczy iskra, wystarczy fake news, wystarczy brak odwagi.
I dlatego ta historia jest przestrogą nie tylko dla mieszkańców Pomorza, ale dla nas wszystkich. Bo dziś padło Smołdzino. Jutro padnie inna gmina. A kiedyś obudzimy się
w kraju, w którym nie będzie już miejsca na racjonalną rozmowę, na troskę o słabszych,
na wspólnotę opartą na zaufaniu. Zostanie tylko strach – a strach, jak wiemy, nigdy nie buduje. On zawsze niszczy.

 

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here