I znów poczułam się jak w filmie. Poranek w Detroit był magiczny.
Wyszłyśmy z Anką z hotelu około godziny szóstej nad ranem, nie chcąc tracić czasu na sen. Pragnęłyśmy napić się kawy z dolewką w pobliskim barze i zjeść ciepłe ciastko owsiane. Po drodze spotkałyśmy tancerzy baletowych, którzy w ciasnej ulicy urządzili teatrum. Zastygłe w pozie ciała w tiulowych spódnicach, błysk flesza i chichot tancerek przeniósł nas w świat baśni. Wspięłam się na wysoką ławkę, udawałam baletnicę. Rozległy się brawa. Ta „poszarpana” uliczka w Detroit, dzięki obecności sztuki, wydała się być pełną światła i koloru sceną. Brzmiało techno. Dźwięk odbijał się od zmurszałych ścian, na których pyszniły się malowidła oddające klimat tego miasta. Schody przeciwpożarowe, które często są wykorzystywane
w scenach gangsterskich, wyróżniały się i dawały szansę ucieczki. Jak schody do nieba.
Rozwój przemysłu motoryzacyjnego uczynił niegdyś z tego miasta symbol amerykańskiej potęgi przemysłowej – Ford Motor Company, General Motors i Chrysler. Dzięki takim ludziom, jak Henry Ford
i bracia Dodge, miasto przeżywało swój wielki rozkwit. Henry Ford w 1903 roku założył w Detroit spółkę Ford Motor Company i zainicjował trwający ponad pół wieku dynamiczny rozkwit sektora motoryzacyjnego. W 1925 roku fabryki w Detroit zatrudniały ponad trzysta tysięcy ludzi. „A dzięki prohibicji i niewielkiej odległości od kanadyjskich gorzelni kolejne pięćdziesiąt tysięcy pracowało przy nielegalnym handlu alkoholem. Pieniądze były wszędzie, więc do miasta zjeżdżały całe pociągi ludzi, którzy chcieli skorzystać z tej hossy” – pisał LeDuff w swojej gniewnej książce pt. „Detroit. Sekcja zwłok Ameryki”.
Miasto w rozkwicie liczyło milion sześćset tysięcy mieszkańców. Mówiło się wówczas o Wielkiej Migracji. Z Południa przyciągnęło sto dwadzieścia tysięcy czarnoskórych niewykwalifikowanych pracowników. Należy wspomnieć, że w latach 30. XX wieku zrodził się czarny nacjonalizm, i jak pisał LeDuff – „od lat odcina się on wyraźną nitką w kulturowej podszewce miasta”. To naturalne, że ludzi ciągnęło do pieniędzy
i fabryk. Już w 1967 roku Detroit płonęło, nękane zamieszkami na tle rasowym, które określono jako najbardziej krwawe. Zginęło wówczas wiele osób, a setki straciły dach nad głową. Katastrofę gospodarczą przyniosło również fatalne zarządzanie miastem. Ogromny wpływ na finanse miały krótkowzroczne rządy pierwszego czarnoskórego burmistrza Detroit, Colemana Younga, zarządzającego miastem w latach 1974 – 1994. Był ślepy na zmiany demograficzne zachodzące w mieście. Nie umiał uporać się z roszczeniami związkowców zatrudnionych w słabnących koncernach motoryzacyjnych. Mimo ogromnych problemów ich płace stale rosły. Miasto zostało wkręcone w spiralę ogromnego zadłużenia.
Upadek Detroit, tak jak piszą to dziennikarze i relacjonują politycy, to niewątpliwie efekt wieloletniego procesu – nieudolnego zarządzania, korupcji, olbrzymich długów, zamieszek, kryzysu naftowego i niedbałej polityki zagospodarowania przestrzennego. To wszystko musiało zebrać swoje żniwo. Pamiętnego 18 lipca 2013 roku Detroit, na oczach całego świata, ogłosiło bankructwo. W pierwszej dekadzie XXI wieku miasto opuściło ćwierć miliona ludzi. To było zatrważające. Detroit zaczęło więdnąć, płonąć, biednieć, popadać
w skrajną ruinę. Ludzie stąd wyjeżdżali, opuszczali swoje domy, niektórzy zamieszkali na ulicach pod dachami skleconymi z dykty czy drzwi wyrwanych z pustostanów. Populacja Detroit spadła poniżej siedmiuset tysięcy. Zamykano parki miejskie, oświetlenie uliczne w części miasta przestało działać, nie było pracy. Karetki pogotowia przyjeżdżały zbyt późno do potrzebujących, ludzie umierali. DeLuff pisał
o Nocach Diabła, podczas których celowo podpalano domy. Kryminaliści czuli się bezkarni. Wciąż ginęli ludzie. Niedofinansowane, straż pożarna i policja, miały pełne ręce roboty. Brakowało wszystkiego. Biedne istoty ludzkie snuły się w poszukiwaniu jakiejkolwiek roboty. Na ulicach rozgrywały się ludzkie dramaty. Ceny nieruchomości spadły o 50 procent. Zapewne wiele faktów gdzieś się zaplątało w tym okrutnym chaosie. Zniknęły bezpowrotnie wraz z ofiarami. Ale tego już nigdy się nie dowiemy.
Nasz samochód jechał wolno przez opustoszałą dzielnicę, drzewa wyrastały z opuszczonych domów, preria wchłaniała wypatroszone z dobytku nadpalone ludzkie siedziby. Mówiono nam, że nadal grasują tu nielegalne gangi. Mówiono, że populacja Detroit drastycznie zmalała. Tymczasem, mijaliśmy domy
z dziurawymi dachami i wybrakowanymi ścianami. W niektórych z nich widać było, na zniszczonych gankach, pojedyncze osoby. Trawniki przy domach, z człowiekiem na ganku, były wykoszone. W innych częściach, trawa sięgała do wysokości człowieka. Myślałam o tych ludziach. Słyszałam głosy rozbawionych dzieci. Przychodziły mi na myśl niektóre fakty z książki LeDuff’a, widok stóp w trampkach wystających
z lodu, bezsensowna śmierć nastolatka na ulicy i żal rozmodlonej babki, przechowującej urnę swojej zmarłej wnuczki w bieliźniarce; nie stać jej było na pochówek. Z perspektywy przydatna stała się praca rapującego zbieracza zwłok i miejskiego odkrywcy, włóczącego się po pozostałościach opuszczonych budynków.
To dzięki tym dziwacznym fascynacjom, kolekcjonerom wszystkiego, mogą być teraz tworzone „dzieła sztuki”, pokazywane światu migawki życia pozostawionego. No tak, patrzyłam na twarz Anki. Miała ten sam wyraz twarzy, przygnębienie. Wszyscy jednakowo odbieraliśmy dzieło artysty wizualnego, który pokazał światu, jak wygląda zagłada miasta w XXI wieku.
Znaleźliśmy się gdzieś na przedmieściach Detroit, dzień był ładny, miejsce przygnębiające. Na sporym areale zorganizowano muzeum upadku miasta. Przynajmniej tak to odebrałam. Byłam zdołowana widokiem stert sprzętów domowych i zabawek, zardzewiałą beczką na stosie ludzkich butów. Byłam przygnębiona widokiem budowli zbitej z desek, a przypominającej strzępy muzyki – płyt, sprzętu grającego, instrumentów – należących niegdyś do bogatych mieszkańców Detroit. Do tych, którzy byli obecni podczas jego upadku i tych, niosących brzemię unicestwienia miasta. Niegdyś mieszkali tu ludzie ze wszystkich zakątków Ziemi, którzy „przyjechali do Detroit i jego fabryk, by budować jedno z najważniejszych miast
w historii” – pisał LeDuff. Niezaprzeczalnie, bankructwo miasta było największym precedensem w historii amerykańskiej gospodarki.
Przechadzałam się dramatycznymi ścieżkami pozostałości po dawnych mieszkańcach Detroit, przyglądałam się szczątkom ludzkiego posiadania. Poczułam się jak wędrowiec, który przysiadł na ułamek sekundy na skrawku zachowanej – z całą jej dramaturgią – pamięci o ludziach, których stopy wystają wciąż z lodu. Mijałam nadpalone budynki, pomalowane jaskrawą farbą. Lalki bez rąk i plastikowe samochodziki bez kół. Mijałam dziecięce wózki walające się w kłębowisku porzuconego bytu, stosy plastikowych zabawek
z wyróżniającym się z masy uśmiechniętym, spłowiałym Supermanem, który zgubił gdzieś swoje nogi. Lalki Barbie bez rąk. Piętrzyło się to wszystko, patrzyło na mnie martwymi oczami, w ilościach przerażających, ułożone w pewną logiczną całość.
Ze sprzętów stworzono wizualne dzieło upadku, koncepcję ekscentrycznego artysty, trochę przypominającego Hasiora. Te piętrzące się szczątki ludzkiego życia – szczątki życia mieszkańców niegdysiejszego miasta awangardy, miasta rozsławionego na cały świat. Miasta, w którym ludzie chcieli zawsze dobrze zarabiać.
W tym miejscu warto wspomnieć o burmistrzu Detroit, Kwame Malik’u Kilpatrick’u, pełniącemu tę funkcję w latach 2002 – 2008, który przyczynił się do tego okrutnego upadku. W dniu 10 października 2013 roku został on skazany na 28 lat więzienia federalnego, za 24 przestępstwa, od korupcji, oszustw podatkowych, poprzez szantaże, po wymuszenia i łapówkarstwo. Jest to najdłuższy wyrok za korupcję, jaki kiedykolwiek wydano w Ameryce. Sprawiedliwe jest to, że osoba dopuszczająca się tak wielu zorganizowanych przestępstw, zdecydowanie znika z życia publicznego. No tak, znika, ale pisze swoje wspomnienia. Przeglądając internet, natknęłam się na książkę/wspomnienia Kwame Kilpatrick’a.
Danuta Maria Sroka