„Chłopki. Opowieść o naszych babkach” Joanny Kuciej-Frydryszak to książka niebywale naturalistyczna, nacechowana opowieściami, które dla wielu z nas są wyjęte ze wspomnień naszych osobistych babek czy prababek. Owa książka jest świadectwem życia wiejskich kobiet, życia pełnego trosk i znoju, życia głodnego z pobudką o świtaniu i zapieckiem w jedynej izbie. Tych żywotów w książce Kuciej-Frydryszak nie da się zamknąć klamrą milczenia, autorka obudziła dawne realia wstrzymując oddech wielu z nas.
Już od pierwszego czytania „Chłopki…” wywołały „burzę” w mojej głowie, a po kolejnych stronicach wrosłam w opowieści prawdziwe tak głęboko, że dusza moja zaczęła „krzyczeć”,
a serce zabiło mocniej. Ta książka przywołała obraz babci Genowefy z Boisk Starych (Lubelszczyzna), kobiety mądrej, pogodnej i trwale przytwierdzonej do pracy w obejściu domowym, polu i łące. Babcia Genowefa do studni z żelaznym wiadrem, umocowanym na długim kutym łańcuchu, miała dość daleko, na wiosce lubelskiej nie było ręcznej pompy do czystej wody pitnej. Do starej studni prowadziła piaszczysta droga, babcine nogi zanurzały się w gorącym piachu do połowy łydek. Widywałam ją zgarbioną pod ciężarem cebrów z których lodowata woda chlustała we wszystkie strony świata – Jej świata! Pamiętam ten obraz. Jako mała dziewczynka jeździłam do Boisk Starych w każde letnie wakacje. W dorastaniu zaś widziałam więcej i z uwagą przyglądałam się babcinemu otoczeniu.
Moja babka Genowefa snuła historie prawdziwe i zmyślone, przygotowywała dla nas (wnuków) cukrowe szczypki, włosy splatała nam w warkocze zdobiąc je wielkimi barwnymi kokardami. Szczypki smakowały nieziemsko, szczególnie kiedy zajadałyśmy je z pozycji ptaka, siedząc na przydomowej jabłonce. Wczesnym rankiem babcia zbierała zioła, by leczyć nimi sąsiadów, dbała o zdrowie rodziny, nie pozwalała nikomu głodować. Na strychu jej niebieskiego domu „kiwały” się woreczki lniane i snopki ziołowe,
a w piwnicy (tam gdzie kiedyś ukrywali się „leśni” z partyzantki) stały słoiki kiełbasy zatopionej w złotym smalcu. Dotykam tych wspomnień i czuję moc babcinej troski.
Kobieta z okładki
Na żółtym tle okładki „Chłopek…” widzę babcię Anielę, która – wraz z rodziną – przeniosła się po II wojnie światowej z Lubelszczyzny na Pomorze. Aniela była kobietę udręczoną, włosy zakrywała barwną chuściną przywiezioną z Cebłowa, miała też kilka kraciastych spódnic, które sama szyła na starej maszynie Singera. Z wielkiego domu do poniemieckiej pompy, okutanej słomą i workiem jutowym, prowadziła ścieżka usłana kamieniami. Opodal stała ogromna kadź na deszczówkę, w której zielonkawa powłoka wody przypominała staw pokryty rzęsą. Babka siadywała w ciemnym pokoju przy piecu kaflowym i snuła opowieści z przedwojnią, jej spracowane dłonie przekładały powoli paciorki czarnego różańca.
– Ojcze nasz, któryś jest w niebie – szeptała bez końca.
Czytając „Chłopki…” słyszałam te modlitwy, miałam wrażenie, że pewne fragmenty są opowieściami Anieli i Genowefy.
Bez butów
– Podczas wojny krowa wraz z nami mieszkała w jednej izbie – mawiała babka Aniela.
Zwierzęta na wsi były cenniejsze od dzieci, które rodziły się na udrękę i poniewierkę. Na wsi nie było miary w przyroście naturalnym. Silne istotki przeżywały, słabe umierały, nikt tym tak bardzo się nie przejmował. Dzieciątka wypasały krowy, często służyły w „bogatszych” chałupach, by rodzinę odciążyć od siebie, a w zasadzie to rodzina pozbywała się „gęby” do wyżywienia. Dramat jaki panował na wsi był dramatem tysięcy kobiet, które z racji swego urodzenia miały pracować ponad swe siły, jeść przegniłe kartofle (dobre trzeba było sprzedać, by było na tytoń dla męża, igły i zapałki). Ubrania były nicowane, służyły do chwili ich całkowitego rozpadu, buty zaś stanowiły luksus, którego większość nie doświadczała. Chłop posiadał jedną parę, zakładał buty tylko wówczas gdy było to konieczne. Buty były – a w zasadzie ich brak – pewnym symbolem zamykającym dostęp do edukacji.
Mimo że treści „Chłopek…” nie są nacechowane fabułą, książkę czyta się szybko, choć przystanki bywają konieczne, po to, by przez chwilę dać upust wyobrażeniom, a raczej przypomnieniom opowieści dawnych. Autorka bardzo dokładnie sprawozdaje rozmaite historie, które przepracowała naukowo, zdiagnozowała, wysłuchała… i przekazała czytelnikom. Książka Joanny Kuciej-Frydryszak jest dla mnie ogromną wartością, znalazłam w niej nazwiska mi bliskie: Henryka Wujca czy Stefana Bajera. Zachęcam do lektury.
Danuta Maria Sroka
Biblioteka „Pomerania”
MBP w Słupsku