Oświadczenie pod mikroskopem. Jak myli się hejt z krytyką

0
503
Fot. Urząd Miasta Słupsk

15 września na redakcyjną skrzynkę Tramwaju Słupskiego wpłynęło oświadczenie Prezydentki Miasta Słupska, Krystyny Danileckiej-Wojewódzkiej. Nie byle jaki dokument – w końcu nie codziennie trafia się tekst, który jednocześnie brzmi jak spowiedź, manifest i odezwa do narodu.

Lektura, przyznaję, była fascynująca. Nie dlatego, że wyjaśniała fakty – raczej dlatego,
że prowokowała do refleksji: kim jesteśmy jako miasto i jaką opowieść o sobie samych próbujemy zbudować. To oświadczenie jest więc w pewnym sensie lekturą obowiązkową. Choć paradoks polega na tym, że nie do końca wiadomo, dlaczego właściwie powstało.

Stanowiska władz samorządowych mają w teorii szlachetne zadanie: porządkować chaos, podawać fakty na tacy, rozwiewać wątpliwości mieszkańców. W praktyce jednak często przypominają hybrydę kazania i przedstawienia monodramowego: dużo gestów, dużo moralnych pouczeń, dużo poważnych min – i tyle konkretu, co kropli w pustym kielichu. Najnowsze oświadczenie prezydentki wpisuje się w ten gatunek perfekcyjnie: zamiast rozjaśniać – zagęszcza; zamiast otwierać rozmowę – ustawia parawan.

Dlaczego warto się nim zająć? Bo milczenie wobec takich tekstów to zgoda na styl,
w którym retoryka zastępuje odpowiedź, a eleganckie zdania stają się tarczą przed pytaniami. To tak, jakby zamiast sprawozdania finansowego miasto publikowało tomik poezji dydaktycznej. Z tą różnicą, że literaturę piękną czytamy dla przyjemności,
a te urzędowe utwory mają skutek praktyczny: tworzą atmosferę, w której pytanie zamienia się w oskarżenie, a krytyka – w hejt.
Mechanizm jest boleśnie prosty: gdy pojawia się problem, nie odpowiada się na pytania, tylko produkuje wzniosłe deklaracje. Władza maluje obraz „anonimowych radnych”, „fal hejtu” i „manipulacji”, a sama obsadza się w roli strażnika prawdy. Oto dramat, w którym role rozdano z góry: bezimienny winowajca kontra dzielny urzędnik, oskarżenie kontra laurka. Publiczność nie ma wyboru – albo bije brawo, albo ryzykuje, że zostanie posądzona o udział w „kampanii dezinformacyjnej”.

Analizować takie teksty jednak trzeba bez litości. To trochę jak w sądzie: nie wystarczy zanotować oświadczenia jednej ze stron, trzeba je zestawić z dowodami. W przeciwnym razie zostajemy z teatrem – a teatr, jak wiadomo, świetnie sprawdza się na scenie, ale fatalnie w samorządzie.

 

Konferencja czy briefing? Różnica w dekoracjach

Od 7 lat organizuję w każdym tygodniu konferencję prasową, spotykam się
z przedstawicielami mediów, by mieszkańcom naszego miasta przekazywać pewne, sprawdzone i aktualne informacje dot. miejskich inwestycji, wydarzeń czy innych spraw – także tych trudnych i wymagających.”

Brzmi imponująco: siedem lat, tydzień w tydzień, regularność godna szwajcarskiego zegarka. Słupsk mógłby właściwie ubiegać się o rekord Guinnessa w kategorii „najbardziej systematyczny briefing miejski”. Tak, briefing – bo słowo „konferencja” użyte zostało tu z gracją artystycznej przesady. W praktyce wygląda to tak: urząd wybiera temat, przygotowuje komunikat, odczytuje, a dziennikarze otrzymują gotowy materiał. Układ idealny: władza mówi to, co chce, media mają co opublikować, wszyscy odhaczają poniedziałkowe obowiązki.

Problem zaczyna się wtedy, gdy ktoś ośmieli się wyjść poza scenariusz. Pytanie spoza repertuaru? O sprawę nagłą, niewygodną, palącą? Spektakl nie przewiduje bisów.
Owszem, można wysłać maila. Odpowiedź nadejdzie – kiedyś. Po trzech dniach, po tygodniu. Transparentność, jak się okazuje, ma własny kalendarz.

To trochę jak zwiedzanie muzeum: podziwiać można pięknie oświetlone eksponaty
w głównej sali, ale drzwi do magazynów pozostają zamknięte. Chciałbyś zajrzeć za kulisy? Proszę bardzo – złóż wniosek, odczekaj siedem dni i wróć z odpowiednią przepustką.

W efekcie mieszkańcy dostają obraz transparentności w wersji czysto dekoracyjnej, przypominający „Misia z okienka”: zawsze ten sam uśmiech, ten sam ton, ta sama pora emisji. Wszystko wygląda schludnie i przewidywalnie – dopóki ktoś nie zapyta o coś, czego w scenariuszu nie przewidziano. Wtedy kurtyna opada, mikrofony milkną, a obsada nagle okazuje się być już dawno poza planem.

Radny-widmo kontra bohater epopei

Przede wszystkim mówię zawsze o faktach – o tym, co wiemy tu i teraz, bez interpretacji, snucia domysłów, przypuszczeń lub oskarżeń, które nie są poparte żadnym dowodem
czy nawet strzępkiem dowodu.”

Jeden z radnych jest autorem upowszechnianego filmiku, który jest przykładem takiej manipulacji. Radny może zadawać pytania, ale czy może kłamać i manipulować wydarzeniami, jakie miały miejsce na sesji?”

Dyrektor Tomasz Orłowski swoją pracowitością, wiedzą i strategicznym myśleniem,
a także 22-letnim zawodowym doświadczeniem i pracą dla Słupska potwierdza wartość swojej aktywności i znaczenie dla rozwoju naszego miasta.”

Oto prawdziwa uczta retoryczna – tyle że w wersji fast food. Po jednej stronie
„radny-widmo”: bez imienia, bez nazwiska, z zarzutami zawieszonymi w próżni, tak by każdy mógł się poczuć podejrzany. Figura idealna: anonim, który można obciążyć winą, a jednocześnie nikt nie ma prawa się bronić. Po drugiej stronie – dyrektor Tomasz Orłowski: wymieniony z pełnym honorem, obdarzony tytułem, nazwiskiem i litanią przymiotników, które brzmiałyby dumnie nawet w laudacji na cześć noblisty.

Ten kontrast nie jest przypadkowy – to teatr z klarownie obsadzonymi rolami. Ciemna strona sceny: anonimowy manipulator, kłamca, wichrzyciel. Jasna strona: dyrektor jako anioł stróż rozwoju miasta – pracowity, strategiczny, doświadczony, niemal ponadludzko oddany sprawie. Nie mamy tu równowagi. Mamy dramat propagandowy w jednym akcie,
w którym widowni zostaje tylko jedno zadanie: bić brawo we właściwym momencie,
a gwizdy – jeśli się pojawią – od razu nazwane zostaną hejtem.

Ironia polega na tym, że całość przykryta jest płaszczem „mówienia o faktach”.
Tyle że fakty mają to do siebie, że wymagają konkretu. A tutaj radny pozostaje cieniem, nieuchwytną sylwetką w tle, podczas gdy dyrektor urasta do rangi bohatera eposu. To tak, jakby w kronice historycznej król figurował z imieniem, herbem i rodowodem, a jego przeciwnik występował jedynie jako „pewien buntownik”.

Jeśli więc oświadczenie miało być dowodem przejrzystości, to efekt okazał się odwrotny. Pokazało selektywną transparentność: laurki dla swoich, anonimy i insynuacje dla krytyków. To nic innego jak literatura propagandowa, w której obsada jest jasna, fabuła przewidywalna, a morał podany na tacy. Każdy wie, kto ma być bohaterem, a kto czarnym charakterem. I tylko publiczność pozostaje z pytaniem: czy to jeszcze życie publiczne, czy już teatrzyk dydaktyczny?

Globalny patos, lokalna groteska

Niestety, we współczesnym świecie jesteśmy bombardowani wiadomościami, półprawdami, słowami rzucanymi doraźnie tylko po to, by siać zamęt, niezrozumienie, często obawy.
Z tym spotykamy się na poziomie międzynarodowym, ogólnopolskim, ale także, niestety, lokalnym.”

Fragment brzmi tak, jakby został przygotowany na prestiżowe forum w Davos albo
na akademicką konferencję o globalnych zagrożeniach informacyjnych.
Mowa o „bombardowaniu wiadomościami”, o „półprawdach” i „zamęcie” – cały arsenał wielkich słów, który sugeruje, że za chwilę będziemy debatować o bezpieczeństwie cybernetycznym i trollach zorganizowanych w międzynarodowe farmy.
A tymczasem finał jest zaskakujący: cała ta monumentalna narracja ląduje w… sali sesyjnej Rady Miejskiej w Słupsku. Ze szczytów geopolityki wprost do lokalnej debaty
o inwestycjach. To tak, jakby ktoś postanowił porównać dyskusję o budowie chodnika
z teorią względności Einsteina – niby się da, ale efekt jest groteskowy.

Mechanizm jest prosty i aż nadto widoczny: jeśli sięgnąć po słownik globalnych zagrożeń, to każdą niewygodną wypowiedź można przedstawić jako element „wielkiej machiny dezinformacji”. Nie trzeba wtedy odpowiadać na pytanie. Wystarczy zasugerować,
że pytający działa jak część światowej sieci szerzącej chaos. Sprytne, choć cokolwiek absurdalne.
Problem w tym, że nadużywanie takich wielkich słów nie wzmacnia przekazu, lecz
go ośmiesza. Małe, lokalne sprawy – dla mieszkańców fundamentalne – zostają wpisane
w patetyczny kontekst, który zamiast dodawać powagi, tworzy karykaturę. I zamiast dialogu z obywatelami mamy przemówienie w stylu ONZ, tyle że wygłaszane w ratuszu
z podobnym rozmachem retorycznym, ale kompletnie bez związku z naszymi problemami.

Hejt: słowo, które załatwia wszystko

Jednak tam, gdzie ktoś próbuje oskarżać miasto i ludzi pracujących z pełnym zaangażowaniem dla słupszczan, gdzie łamane są przepisy prawa, oczernianie bez żadnych podstaw i przyczyn, będę stosowała wszelkie możliwe środki prawne, by zatrzymać tę falę hejtu, manipulacji i pomówień.”

Tu dochodzimy do samego serca oświadczenia, czyli do słowa, które w ostatnich latach zrobiło zawrotną karierę – „hejt”. W tym tekście nie oznacza on jednak obraźliwych komentarzy w sieci, ale staje się pałką retoryczną, którą można przyłożyć każdemu, kto ośmieli się zapytać o coś niewygodnego.
Różnica między hejtem a krytyką jest oczywista – a jednak tutaj starannie się ją zaciera:

  • Hejt: obrażanie, grożenie, personalny atak.
  • Krytyka: pytanie o koszty, żądanie dokumentów, domaganie się wyjaśnień.

Hejt jest złem – i to trzeba mówić jasno. Obrażanie, poniżanie, groźby – to nie jest wolność słowa, to przemoc językowa. Jeśli faktycznie do niego dochodzi, należy go piętnować, zgłaszać i wyciągać konsekwencje prawne. Tylko żeby tak się stało, trzeba mieć dowody
i przedstawić w takim oświadczeniu fakty. A na razie zamiast realnych działań mamy jedynie urzędową schizofrenię: raz hejt to jawne obrażanie, innym razem – hejtem nazywa się zwykłe pytanie o budżet.
Zrównanie tych dwóch pojęć to nie przypadek – to strategia. Jeśli nazwiemy krytykę hejtem, możemy zignorować pytanie, odwrócić uwagę i jeszcze postraszyć paragrafem.
W ten sposób każda wątpliwość staje się potencjalnym przestępstwem przeciwko dobremu imieniu urzędu.
To logika niebezpieczna, bo ucisza debatę. Jeżeli każde pytanie zostanie uznane za atak, to wkrótce jedynym bezpiecznym pytaniem będzie: „Kiedy kolejna konferencja prasowa?”.
I tu koło się zamyka – władza mówi, media notują, mieszkańcy milczą. Transparentność zamienia się w monolog, a dialog w akt oskarżenia wobec tych, którzy w ogóle odważyli się odezwać.

Kazanie zamiast dialogu”

Nie może być bezkarności w obrażaniu ludzi, czy to w powyższej sprawie czy w jakimkolwiek innym obszarze życia każdego z nas… Tam, gdzie jest kłamstwo i pomówienie, będzie reakcja.”

To brzmi już nie jak urzędowe oświadczenie, lecz jak fragment kazania albo przysięga złożona w sądzie. Twarde, kategoryczne, niemal wyrokowe. Problem w tym, że nikt nie wyjaśnił, gdzie przebiega granica między „obrażaniem” a zwykłą krytyką, między „pomówieniem” a pytaniem o wydatki. Skoro ta granica zależy od woli urzędu, to nagle okazuje się, że nie istnieje żadna neutralna miara. A jeśli wszystko, co niewygodne, można nazwać „kłamstwem”, to równie dobrze można by nazwać pogodę manipulacją, a zegarek – pomówieniem.
Dodajmy do tego jeszcze jedną obserwację: za tymi wielkimi słowami nie idzie nic więcej. Nie ma pozwów, nie ma spraw w sądzie, nie ma realnych reakcji poza samym oświadczeniem. „Nie ujdzie bezkarnie” – a jednak, jak dotąd, uchodzi. To najlepszy dowód na to, że mamy do czynienia nie z obroną prawa, lecz z inscenizacją: urzędnicy w roli ofiar, emocjonalny apel w roli scenariusza. A celem nie jest zatrzymanie hejtu, tylko szybkie ustawienie dekoracji, w których ratusz występuje w roli pokrzywdzonego.

Oświadczenie miało być pokazem siły i otwartości. Wyszło odwrotnie: zademonstrowało niepewność i lęk przed pytaniami. Zamiast klarownych odpowiedzi otrzymaliśmy moralizatorski monolog, w którym jedyną prawdą są wzniosłe deklaracje. Zamiast nazwisk – enigmatyczne figury widma. Zamiast rozróżnienia między hejtem a krytyką – worek retoryczny, do którego można wrzucić absolutnie wszystko: od wątpliwości radnego po niewinną uwagę mieszkańca.
To nie jest obrona transparentności. To ćwiczenie z manipulacji językiem. To podręcznikowy przykład, jak wielkie słowa mogą służyć jako kurtyna, za którą kryje się brak konkretów.
I jak władza, powołując się na „dialog”, w praktyce zamienia rozmowę w jednostronne kazanie z ostrzeżeniem: „nie zadawajcie pytań, bo to będzie hejt”.

Warto tu postawić kropkę, a właściwie wykrzyknik: pytanie nie jest hejtem. Krytyka nie jest hejtem. Domaganie się wyjaśnień to nie pomówienie. To fundament demokracji. Jeśli pozwolimy, by władza rozmywała te różnice, to wkrótce rzeczywiście jedynym bezpiecznym pytaniem stanie się to o datę kolejnej konferencji prasowej,
a raczej briefingu.

 

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here