„Mały Książę” to książka, która działa jak miękki młotek do testowania duszy. Uderza w kolano wspomnień i sprawdza, czy jeszcze odruchowo tęsknimy za dzieciństwem. W teorii – uniwersalne, wzruszające, mądre. W spektaklu Nowego Teatru historia – przegadana, przewidywalna i (tu będzie słowo zakazane
w większości recenzji teatralnych): nudna.
Zaczęło się od łososia. A właściwie – od monologu Jakuba Mielewczyka o dorszu, rybackich tradycjach i gotowaniu z sercem. Przez chwilę myślałam, że trafiłam nie na adaptację literackiego klasyka, lecz na eksperymentalny wykład kulinarny o urokach kuchni regionalnej. I był to moment autentycznej nadziei – świeży, oderwany od Saint-Exupéry’ego, zapowiadający coś więcej niż tylko kolejne wierne odczytanie szkolnej lektury.
Dla porządku przypomnę: „Mały Książę” to opowieść o chłopcu z planety B-612, który odwiedza inne światy, spotyka dziwacznych dorosłych, zaprzyjaźnia się z Lisem i uczy dorosłych, że „najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. Spotyka też Pilota, rozbitka na pustyni – a z tej rozmowy rodzi się filozoficzna przypowieść o miłości, stracie, odpowiedzialności i dziecięcej naiwności, która zdaje się być jedynym antidotum na cynizm świata. Prosto, mądrze, z wdziękiem. To znaczy: w książce.
W spektaklu w reżyserii Zdenki Pszczołowskiej tekst pozostaje niemal nietknięty. Święty, nienaruszalny, odtworzony z pietyzmem godnym mszy trydenckiej. Wprowadzenie nowego kontekstu – Pilot nie rozbija się w Afryce, lecz pod Słupskiem – to właściwie jedyny gest interpretacyjny. Słupsk, wedle założeń twórców, staje się nie geograficzną alternatywą dla Sahary, lecz metaforą pustyni wewnętrznej. Czyli wyobcowania, samotności, niemożności znalezienia miejsca dla dziecięcych pytań. Pomysł ciekawy – na papierze. Na scenie bardziej przypomina szkolną prezentację PowerPoint: założenia znakomite, wykonanie pod hasłem „prawie się udało”.
Scenografia Magdaleny Muchy przynajmniej próbuje nas nie zanudzić. Mamy trampolinę, mamy też planety – ogromne, przezroczyste, dmuchane piłki, które snują się po scenie niczym ambicje w późnym etapie prób generalnych. Antresola – kolorowa i odrobinę zbyt słodka – służy za tron Róży, granej przez Katarzynę Pałkę. Pałka siedzi tam jak królowa, bywa – wyniosła, delikatna, nieprzystępna. Kiedy postanawia zejść do śmiertelników, korzysta z niebieskiej plastikowej zjeżdżalni. I tak, jest w tym coś rozbrajającego.
I tak, działa to lepiej niż wszystkie filozoficzne deklaracje razem wzięte.
Do tego dodajmy jeszcze kamerę przypiętą do klatki piersiowej Pilota (Krzysztof Kluzik), która przez większość spektaklu transmituje jego podróż emocjonalną na mały okrągły ekran. Projekcje są dyskretne, ładne, nie przeszkadzają.
Kluzik, swoją drogą, jest jedyną osobą na scenie, która naprawdę wie, co robi. Jego Pilot nie błyszczy, nie szarżuje, nie kusi efektami. Jest zmęczony, ale nie znużony; czuły, ale nie sentymentalny; skupiony, choć doskonale wie, że nikt mu tej historii do końca nie opowie. Niesie spektakl z taką pokorą, jakby ktoś mu zlecił przetransportowanie kuli Ziemskiej na wózku dziecięcym – i jakby naprawdę uznał, że da się to zrobić. Bez narzekania.
Bez przesady. Z prostotą, która nie jest łatwa, tylko wypracowana.
To jedna z tych ról, które działają nie dlatego, że przykuwają uwagę, ale właśnie dlatego, że tego nie robią. Kluzik nie dominuje sceny – on ją stabilizuje. Spina całość, choć nie ma czym – ani dramaturgii, ani partnera, ani tempa. Jest jak głos narratora w książce, którego nie widać, ale bez którego wszystko by się rozpadło. Gdyby reszta obsady trzymała ten poziom aktorskiego wyczucia i skromności, mielibyśmy może nie spektakl genialny, ale przynajmniej spójny.
I właśnie dlatego kontrast z tytułowym bohaterem boli bardziej. Igor Chmielnik ma kręcone włosy i fizyczność, która mogłaby zbudować świetnego Małego Księcia. Niestety, jego interpretacja przypomina pogodynkę, której odebrano mapę: nie wie, co powiedzieć, nie wie, dokąd zmierza. Gdy tylko wypowiada pierwsze słowa – „Narysuj mi baranka” –
z taką rezygnacją, jakby miał za chwilę poprosić o numer do terapeuty, opadają wszelkie nadzieje, że ktoś wreszcie zrobił z tym tekstem coś sensownego. Zamiast ciekawości – melancholia. Zamiast dziecięcej niecierpliwości – sceniczne zawieszenie. Brakuje w nim wszystkiego, co czyni Małego Księcia postacią nieśmiertelną. Zostaje tylko echo.
W każdej kolejnej scenie jesteśmy na równym, jednostajnym torze. Asteroida po asteroidzie, morał za morałem, do końca. W międzyczasie pojawia się jeszcze Król-Pijak, skonstruowany jako jedna postać jeżdżąca na… sedesie. Tak, dobrze czytacie. Jeżdżący sedes. Jeśli był to komentarz do kondycji współczesnej władzy – to bardzo łopatologiczny. Jeśli miał rozbawić – nie zadziałał. Jeśli miał coś znaczyć – niestety, nie zdążył. Był to zabieg tak przewidywalny, że aż bolało.
Nie obraziłabym się, gdyby Zdenka Pszczołowska skróciła część asteroid o połowę.
A w zasadzie: o trzy czwarte. Każda z tych miniatur to osobny akt teatralnego déjà vu – dorosły jest głupi, dziecko mądre; dorosły rządzi, pije, mnoży fakty, dziecko pyta i nie rozumie. Nie rozumie, ale już dziesiąty raz. I choć oryginał Saint-Exupéry’ego też powtarza ten motyw, robi to z wdziękiem i wewnętrznym napięciem. Tu – z czasem – zaczyna przypominać pedagogiczne kółko wzajemnej adoracji. Po kolejnym pytaniu siedzisz już głębiej w fotelu, po następnym – sprawdzasz, ile jeszcze może trwać spektakl – zaczynasz wiercić dziurę w oparciu z taką determinacją, jakby od niej miało zależeć twoje przetrwanie na tej planecie. Ironia? Jest. Ale jakby zawstydzona. Podduszona. Jakby sama nie była pewna, czy wypada. Kiedy Król i Pijak zostają sczepieni w jedno ciało, dostajemy coś
w rodzaju kabaretu: ani ostrego, ani celnego. Taki skecz, który chciałby być metaforą władzy, ale kończy jako nieudany żart o samotnym mężczyźnie w łazience. Niby zabawne, niby absurdalne, ale głównie – rozlazłe. A przecież to scena, która aż prosi się o pazur, groteskę, celną pointę. Tu nie ma jednak pazura. Jest jeżdżący sedes…
Scena z Wężem, który miał być zagrany kobiecym warkoczem, zostaje zmarnowana
w całości. A przecież to jeden z tych momentów w „Małym Księciu”, które aż proszą się
o teatralny gest: enigmatyczny, niepokojący, ostry jak ukąszenie. Pomysł na formę – owszem, odważny. Długi warkocz jako metafora? Można było coś z tego wyciągnąć.
Ale tu nie wyciągnięto nic. Ani napięcia, ani dramaturgii, ani choćby śladu choreografii, która uzasadniałaby obecność tej formy. Wąż nie przeraża, nie intryguje, nie zostaje
w pamięci. Pojawia się i znika, jakby ktoś zapomniał powiedzieć aktorce, że właśnie gra symbol śmierci i przejścia. Ot, kolejna zmarnowana szansa – tyleż symboliczna, co sceniczna. A przecież
w zespole mamy aktorkę-lalkarkę, osobę, która potrafi animować nie tylko warkocz,
ale i powietrze wokół. Mamy w Słupsku teatr formy tuż za rogiem. Można było sięgnąć po konsultację, warsztat, wspólny eksperyment. Można było zaryzykować coś bardziej niż tylko pomysł zapisany w scenariuszu. Ale nie. Zdecydowano się na obecność bez obecności, znak bez znaczenia, pomysł bez konsekwencji. W efekcie zostajemy z fragmentem, który mógł być mocny, a jest jedynie pusty.
Aż wreszcie – po wielu, bardzo wielu dłużyznach – pojawia się ona. Nie na scenie, ale wśród publiczności. Jowita Kropiewnicka, jako Lis, wchodzi niepozornie, nieco ukradkiem, ale jej obecność ma moc wybudzania. To nie jest wejście aktorki, to jest zastrzyk kofeiny. Schodząc na scenę, wnosi ze sobą dokładnie to, czego spektaklowi brakuje od samego początku: energię, skupienie, życie. Jej Lis ma zwinność, urok i rytm. W jednej chwili ożywa scena, widownia, powietrze. Szkoda tylko, że to krótkie przebudzenie nie ma ciągu dalszego.
Dla kogo ten spektakl? Z pewnością nie dla dzieci. Przynajmniej nie dla takich, które lubią, kiedy coś się dzieje. Filozoficzna gęstość, cielesne kwiaty oraz geografka z wątpliwym erotycznym wdziękiem i podskakującym biustem – to wszystko wymaga bardzo świadomego widza. Młodszych doprowadzi do konfuzji. Starszych – do sennych przemyśleń o podatkach i liście zakupów.
Nie jestem fanką tej adaptacji. Wyszłam z niej nie wściekła, nie znużona, nawet nie rozczarowana w sposób kategoryczny. Wyszłam obojętna – a to przecież najgorszy
z możliwych stanów po wyjściu z teatru. Bo było poprawnie. Przewidywalnie. Estetycznie. Ale przecież to nie wystarczy. Przynajmniej nie w przypadku tekstu, który od lat rozbraja ludzi na całym świecie nie za sprawą swojej urody, tylko siły emocjonalnej – tej ledwo uchwytnej, ale rozpoznawalnej od razu.
W tej inscenizacji zabrakło tego, co w „Małym Księciu” najważniejsze: prawdziwego poruszenia. Nie wzruszenia na zawołanie, nie teatralnej łzy w odpowiednim świetle, tylko tej chwili, w której coś nas naprawdę dotyka. Tego nie było. Zamiast tego dostaliśmy długi monolog, kilka pastelowych kul i gesty, które bardziej ilustrowały niż interpretowały. Miał być baranek. Była estetyka. Nie wiem, czy ktoś kiedyś uronił łzę nad dobrze oświetloną dmuchaną planetą, ja nie.
Czy warto zobaczyć? Może tak. Jeśli traktuje się teatr nie jako przeżycie, ale jako pretekst – do rozmowy, do dyskusji, do postawienia kilku pytań o to, co właściwie chcemy w tym „Małym Księciu” dziś jeszcze zobaczyć. Bo paradoksalnie, o tym spektaklu można rozmawiać – i może właśnie to jest jego największą siłą. W końcu milczymy tylko po przedstawieniach, które były nijakie. Milczymy po tych, które nie zostawiły nam nic – nawet poczucia straty czasu. Tu jakaś strata jednak jest. A więc i rozmowa się toczy.
Mały Książę pewnie zapytałby: „Dlaczego dorośli robią takie spektakle?”. I nie wiem. Naprawdę nie wiem. Może po to, żeby choć przez chwilę udawać, że dziecięcy zachwyt da się zamknąć w przezroczystej kuli, postawić na scenie i oświetlić światłem – ciepłym, białym. Może po to, żeby przypomnieć sobie, jak łatwo jest ten zachwyt zgubić – nie w wielkiej katastrofie, tylko w dobrze opłacanej estetyce i starannie wyreżyserowanej nudzie. Ale uprzedzam: Mały Książę w tej wersji nie odmieni życia. Może co najwyżej przypomni, że nawet wśród planet z dmuchanych piłek można się zgubić. Albo zdrzemnąć.
Adaptacja i reżyseria: Zdenka Pszczołowska, której towarzyszy Kuba Mielewczyk jako asystent reżysera. Muzykę skomponował Andrzej Konieczny, scenografię i kostiumy przygotowała Magdalena Mucha, a światło zaprojektowała Klaudyna Schubert.
Obsada:
-
Bożena Borek
-
Igor Chmielnik
-
Anna Grochowska
-
Krzysztof Kluzik
-
Jowita Kropiewnicka
-
Jakub Mielewczyk
-
Katarzyna Pałka